Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Maskarada część XVI

Z racji komentarzy informuje wszystkich, że teraz kolejne części tego opowiadania będą dodawane mniej więcej co tydzień- jeśli uda mi się napisać coś szybciej to oczywiście pojawi się na stronce szybciej. Ale żeby nie być rozczarowanym to spodziewajcie się czegoś co siedem dni.
Miłego czytania.
Pozdrawiam.



Łatwo było chcieć być silną i się nie denerwować, ale czekając na Władysława Kamińskiego po prostu wychodziłam z siebie. Wcześniej by się przygotować widziałam zdjęcie staruszka w internecie podczas rozdania jakichś nagród, ale to mnie nie uspokoiło. Bo rzeczywiście doszłam do wniosku, że wygląda groźnie. Wysoki i postawny, z lekką siwizną na skroniach oraz promieniującą pewnością siebie sylwetką był tak różny od znanych mi sześćdziesięcio-kilkulatków. Choćby pana Andrzeja z domu spokojnej starości. Dlatego z każdą minutą traciłam wiarę w powodzenie mojej misji. W końcu skoro Szymonowi się nie udało czemu mnie miałoby udać się go przekonać do czegokolwiek?
By powściągnąć skołatane nerwy zaczęłam się przechadzać po biurze zmarłego męża: patrzyłam na obrazy wiszące na ścianach i na pracujących ludzi, wsłuchiwałam się w stukot swoich obcasów i miarowe tempo oddechu. To jednak nie wystarczyło: wiedziałam jak wielka ciąży na mnie odpowiedzialność, jak wiele zależy od rozmowy która nastąpi za niecały kwadrans. Czy obecni ludzie którzy tu pracują nadal będą mogli wykonywać swoje obowiązki? Czy firma którą kochał Mariusz będzie musiała zniknąć wchłonięta pod logo Build&Project? A może lepiej od razu ją sprzedać komuś innemu nie martwiąc się o to co się z nią stanie, nie dbać o to że trzy pokolenia Jastrzębskich na nią pracowały? Nie zastanawiać się nad tym co stanie się z Joasią, Romkiem czy Szymonem? Presja jaką odczuwałam coraz bardziej dawała mi się we znaki. Oddech przyspieszył, rytm kroków został zaburzony. Poczułam jak pocą mi się dłonie. Najgorsze było jednak to, że nagle zdałam sobie sprawę że…nie dam rady.
Ja nie byłam żadną zimną bizneswoman.
Nie byłam osobą przyzwyczajoną do ponoszenia odpowiedzialności za kogoś innego niż siebie, za losy kilkunastu ludzi.
Nie byłam kobietą gotową stawić czoło człowiekowi który miał za nic mnie i firmę mojego zmarłego męża dla którego była całym życiem.
Ja byłam młodą kobietą załamaną przedwczesną śmiercią ukochanego, która nie miała pojęcia co zrobić ze swoim życiem a zamiast dzierżyć funkcję prezesa wielkiej firmy architektonicznej wolałaby poużalać się na swój los w łóżku. Być może to by mi pomogło, a tak…tak musiałam udawać automat bez uczuć robiąc wrażenie kompetentnej i pewnej siebie podczas gdy tak naprawdę chciałam tylko wyć.
Zatrzymałam się na środku korytarza wiedząc, że dłużej nie wytrzymam. Odkręciłam się na pięcie praktycznie kilka metrów przed dawnym gabinetem Mariusza. W pamięci pojawiło mi się zdjęcie jakie znalazł Szymek w jednej z zamkniętej szufladzie biurka. Moja fotografia na której śmiałam się tak jak nigdy więcej już pewnie nie będę. Odruchowo moja dłoń ścisnęła obrączkę zawieszoną na złotym łańcuszku, która od śmierci Mariusza przestała zdobić moją dłoń. Poza tym czułam że pierścionek wtedy jest bliżej mojego serca a tym samym i pamięć o zmarłym mężu. W moich oczach pojawiły się łzy, dlatego spuściłam wzrok mając nadzieję, że mijani ludzie ich nie zauważą. Tylko od czasu do czasu delikatnie podnosiłam oczy by nie zderzyć się z ścianą. Dopiero w łazience odetchnęłam z ulgą. Tam mogłam bez skrępowania dać upust swoim uczuciom tym bardziej, że akurat nikogo nie było w łazience. Mimo to szybko wyjęłam chusteczki by mój makijaż nie uległ całkowitej ruinie. Niestety, pod lewym okiem cienie rozmazały mi się tak, że nie dało się ich poprawić. Pogrzebałam więc w torebce by użyć ich ponownie. Niestety nie mogłam ich znaleźć.
- Cholera, tylko tego brakowało.- Powiedziałam do siebie. Za kilka  minut spotkanie a ja wyglądam jakbym byłą ofiarą pobicia.  Próba całkowitego zmycia zniszczonego makijażu oczu była bezowocna bez mleczka do demakijażu, ale mimo to próbowałam. I ta porażka w tak błahej sprawie stanowiła gwóźdź do trumny. Poczułam jak kolejne łzy toczą się po moich policzkach. Odbicie swojej twarzy jakie widziałam w lustrze przedstawiało żałosną parodię kobiety. Kogo ja chciałam oszukać? Dam radę? Śmiechu warte.
- Bardzo panią przepraszam…?- Na dźwięk czyjegoś głosu zastygłam. Tym bardziej, że niezaprzeczalnie należał on do młodego mężczyzny, który właśnie wchodził do łazienki. Już miałam poinformować go, że toaleta męska jest obok, gdy z przerażeniem widząc stojący obok umywalki pisuar uświadomiłam sobie, iż to nie on ale ja się pomyliłam.- Czy mógłbym jakoś pomóc?- Słysząc to pytanie zastygłam ponownie, choć byłam pewna że trzy sekundy temu otdrętwiałam (czy jest w ogóle takie słowo?). Ponieważ nieznajomy wpatrywał się we mnie bez słowa próbowałam przypomnieć sobie co do mnie powiedział. Ach tak, spytał czy może mi pomóc. Pomóc…Jak ktokolwiek mógłby mi teraz pomóc? Miałam stawić czoło potworowi a pokonał mnie rozmazany cień do oczu.
- Nie, dziękuję. Chyba, że potrafi pan wskrzesić mojego męża.- Dodałam lekko sarkastycznie w przypływie wisielczego humoru.
- Słucham?- Nieznajomy facet chyba nie dosłyszał mojego komentarza co było nawet dobre.
- Nic takiego.- Skłamałam.- Powiedziałam tylko, że popełniłam pomyłkę.-Dodałam, z trudem próbując jednocześnie zetrzeć z policzków łzy które spłynęły jakiś czas temu czyniąc zapewne kolejne spustoszenia w moim wyglądzie. Najwyżej Władysław Kamiński wygra już na starcie, bo w takim stanie nie stawię się na spotkanie. Ale starałam się, prawda? Próbowałam udowodnić coś Szymkowi (choć nie bardzo wiedziałam co) i po prostu mi się nie udało. Chyba nie będzie mnie za bardzo obwiniał skoro jemu też się to nie powiodło?
- Proszę bardzo.- Nieznajomy wyjął coś z trzymanej w prawej dłoni dużej teczki, co przypominało chusteczki. Siląc się na uśmiech odpowiedziałam:
- Naprawdę dziękuję, mam swoje.
- Te są nawilżające. Proszę wziąć.- Był miły i nosił garnitur, więc nie wydawał mi się być jakimś psycholem (ta, jakby mordercy i sadyści nie mogli nosić garniaków). Poza tym miał ładny, przyjacielski uśmiech i szczere spojrzenie. A sądząc z mojego żałosnego wyglądu z pewnością nie mogło chodzić mu o tandetny podryw dziewczyny która pomyliła łazienki, tylko zwyczajną ludzką empatię. Dlatego przyjęłam od niego pomoc okraszając ją uśmiechem.
- Dziękuję.
- Drobiazg. Miała pani szczęście: akurat miałem je przy sobie, bo żonie się skończyły.- Wyjaśnił choć go o to nie prosiłam najwyraźniej chcąc bym poczuła się pewniej w jego towarzystwie i nie uważała jego pomocy za tani flirt. Teoretycznie fakt, że posiadał żonę nie musiał przecież niczego zmieniać: obracając się w wielkim świecie za sprawą Mariusza poznałam kilka przykładów "wzorowych" małżonków z kochankami, ale temu tutaj na samą myśl o żonie błyszczały oczy. I nawet to wytrąciło mnie z równowagi. Bo moje już nie miały dla kogo błyszczeć.
- Jeszcze raz dziękuję.- Powiedziałam wycierając sobie oczy jedną z ofiarowanych mi chusteczek byleby tylko zapełnić ciszę. Prawdę mówiąc sądziłam, że nieznajomy da mi chusteczki i sobie pójdzie, ale ten tutaj wciąż uparcie stał niedaleko mnie. No tak: ale w końcu przyszedł tu w konkretnym celu. Widocznie przy mnie krępował się korzystać z pisuaru a tym bardziej kibla.
- Przykro mi z powodu pani straty.- Odezwał się po krótkiej przerwie. Słysząc to spojrzałam na niego przerywając swoją czynność. A więc mnie znał? Widocznie moja reakcja zbiła go z tropu, bo już z wyraźnym wahaniem dodał:- Bo po pani komentarzu dotyczącym wskrzeszenia męża wnioskuję, że już nie ma go wśród nas.- A jednak nie; nie miał pojęcia kim jestem.
- Niestety nie. Zmarł ponad trzy tygodnie temu.
- Bardzo mi przykro.
- Mi również.- Odparłam tak jak wielokrotnie przedtem, bo i wielokrotnie przedtem to słyszałam. Potem zaczęłam zastanawiać się kim też jest stojący przede mną mężczyzna. Czyżby pomylił piętra? A może to kolejny klient biura architektonicznego? Ponieważ nie chciałam być obcesowa pytając o to, zrobiłam coś innego:- Bardzo przepraszam jeśli pana zatrzymałam.
- Nie szkodzi, nic się nie stało.
- Nie spieszy się panu?
- W zasadzie to jestem z kimś teraz umówiony, ale kilka minut nie robi mi różnicy.
- Nie chciałabym pana zatrzymywać.- Powtórzyłam.- Ja również mam umówioną wizytę, więc nie zamierzam użalać się nad sobą przez dwie godziny. A jeśli już to zmienię przynajmniej toaletę na tę przeznaczoną dla pań.
-  Wcale mnie pani nie zatrzymuje. Poza tym nie mógłbym zostawić płaczącej kobiety samej. Żona by mi tego nie wybaczyła.- Usiłował zażartować.
- Ma szczęście, że tak się pan jej słucha.- Odparłam mu siląc się na lekki ton, choć średnio mi się to udało.
- To ja mam szczęście.- Sprostował. Mam takie szczęście że cię spotkałem Ewelina… Nie wiem czym sobie na ciebie zasłużyłem, ale nawet jeśli ktoś na górze się pomylił to i tak nigdy cię nikomu nie oddam. - Uraziłem panią w jakiś sposób?- Dodał mężczyzna najwyraźniej zauważając jakąś zmianę na mojej twarzy.
- Nie, skąd. Po prostu mój mąż też mi tak często mówi. To znaczy mówił, bo teraz nie żyje i już nie może, ale to wciąż…- Urwałam z trudem zmuszając się do mówienia. – Tak bardzo chciałabym żeby tu był.- Dodałam prawie szepcząc. Miałam gdzieś, że żalę się zupełnie obcemu mężczyźnie w męskiej toalecie i ta sytuacja ma w sobie dużą dozę absurdu. Ale nie mogłam nikomu o tym powiedzieć. Moja najlepsza przyjaciółka była siostrą mojego zmarłego męża, więc również cierpiała. Poza tym spoczywała na mnie zbyt duża odpowiedzialność.- A teraz zaprzepaszczam wszystko co kochał swoją niekompetencją. Ale ja nie nadaję się do prowadzenia biura. Po prostu się nie nadaję. Jak mogę więc dzierżyć tytuł prezesa?
- Więc…słusznie wnioskuję, że pani mąż był prezesem Biura „Jastrzębski”?
- Tak.- Potwierdziłam, choć w ten sposób zdradzałam mu swoją tożsamość ryzykując ośmieszenie. Ale jakoś to mi wisiało. W końcu najpewniej nigdy go nie spotkam; najwyraźniej zrezygnuje z chęci złożenia tu projektu sądząc, że jego prezesem jest niezrównoważona emocjonalnie kobieta, która myli łazienki.- I właśnie miałam sfinalizować ważną umowę która była być albo nie być dalszej działalności przedsiębiorstwa z człowiekiem siejącym postrach. Ale Mariusz tego nie chciał, więc może dobrze się stało?
- Dlaczego tego nie chciał?- Zainteresował się nieznajomy.
- Ponieważ Kamińscy to wredne i mściwe snoby, które szantażem wymuszają sobie współpracę, a raczej posłuszeństwo. A Mariusz…to znaczy mój mąż miał to nieszczęście by jego choroba ujawniła się podczas prowadzenia samochodu powodując wypadek w wyniku którego ranił dwoje dzieci Kamińskiego.
- Więc nie był pijany?
- A więc słyszał pan tę historię?- Spytałam ironicznie i trochę ze złością.- No tak, pisały o niej lokalne gazety. Ale to on ją rozprzestrzenia: Władysław Kamiński. A Mariusz wcale nie był pod wpływem alkoholu, on był po prostu chory: miał tętniaka w mózgu. I wiem, że nie powinien prowadzić auta w takim stanie, ale poniósł już karę. Dlatego więc jego biuro ma płacić ją nawet po jego śmierci?
- Więc…więc ten cały Kamiński panią szantażuje?- Skinęłam głową.
- Tak.- I teraz zapewne gotuje się ze złości gdy ja z panem konwersuję, dodałam w myślach.- A ja nie mam wyjścia: muszę się zgodzić. Nie chcę by pamięć o moim mężu została bezczeszczona a jego imię opluwane. Choć nie chcę też by ten bezwzględny człowiek przejął efekty ciężkiej pracy trzech pokoleń Jastrzębskich. Poza tym ta firma to niejako spuścizna jaka została mi po mężu. Jak więc mogłabym tak po prostu pozwolić by została zniszczona?
- Nie chce pani nawet rozważyć warunków jakie oferuje Build&Project? Może nie będzie tak źle jak się pani spodziewa. Tam też pracują ludzie i nie sądzę by nowy prezes był taki sam jak jego ojciec.
- O nie, z wiarygodnych źródeł wiem, że jest kopią tatusia. Poza tym oni nie chcą się układać: oni chcą po prostu wchłonąć to biuro architektonicznie. A faktyczną władzę nad tym budowlanym kolosem jeśli już chce pan wiedzieć nadal sprawuje Władysław Kamiński, więc nawet jeśli jego syn byłby trochę lepszy to nie ma nic do gadania.- Spojrzenie: na poły rozbawione, na poły skupione jakie rzucił mi nieznajomy mężczyzna miałam zapamiętać jeszcze na długo. A zwłaszcza słowa jakie po nim nastąpiły:
- Myli się pani.
- A skąd pan to niby może wiedzieć?
- Bo to ja jestem nowym prezesem Build&Project. Krzysztof Kamiński, do usług.- Gdybym umiała mdleć na zawołanie, pewnie bym to teraz zrobiła. A tak pozostało mi tylko jedno: ze zgrozą wyszeptane:
- O. Mój. Boże.

***
- O mój Boże: chcesz powiedzieć, że nie podpisałaś tej umowy o wchłonięciu? Że stworzyliście z Kamińskim nową na korzystnych dla obu stron warunkach, która niejako ma polegać na trzyletniej dzierżawie?- Spytał mnie z niedowierzaniem Szymon Bralczyk, gdy po wyjściu Krzysztofa i naszym spotkaniu zapukałam do jego biura. Uśmiechnęłam się po raz pierwszy od śmierci mojego męża całkiem szczerze.
- Dokładnie tak. Z tym, że okres jeszcze postaram się negocjować. Wolałabym dwa lata i na moje oko on się zgodzi. Ubzdurał sobie, że kilka miesięcy wystarczy, by pracownicy naszego biura architektonicznego przekonali się, że Build&Project jest firmą, która również szanuje tradycję i ma podobne zasady jak my. I że w pełni dostrzeżemy korzyści z tej współpracy, iż sami będziemy chcieli ją kontynuować.
- Żartujesz? Jak przekonałaś do tego, tego starego capa?
- Głupie pytanie: osobistym czarem.- Zażartowałam, ale widząc spojrzenie jakie rzucił mi Szymon dodałam:- Jej, nie takim o jakim myślisz. Poza tym jeśli już chcesz znać prawdę, to przekonałam raczej młodego capa. Na spotkanie przyszedł nie Władysław Kamiński, ale jego syn.
- Karol?
- Krzysztof.- Sprostowałam.- I okazał się być wcale w porządku. Myliłeś się, bo nie jest podobny do ojca. Ale prawdę mówiąc przed spotkaniem sądziłam, że odniosę sromotną klęskę. Nazwałam go i jego rodzinę wrednymi i mściwymi snobami, a Build&Project firmą bez zasad i etyki.
- Jezu…
- Ale nie miałam pojęcia, że mężczyzna z którym rozmawiam to Kamiński.
- Sądziłaś, że gdy zastałaś w biurze młodego faceta, to Władysław Kamiński ponownie z ciebie zadrwił wysyłając jednego ze swoich kilku pomocników?
- Coś w tym stylu.- Bąknęłam już bez rozbawienia, bo jakoś nie chciałam zdradzać Szymkowi mojego momentu załamania w męskiej toalecie której świadkiem był Krzysiek jak kazał mi do siebie mówić. Ale jak się okazało nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło: przynajmniej dzięki temu uniknęłam sprzedaży firmy Mariusza. Wiedziałam, że gdyby tutaj ze mną był, byłby ze mnie bardzo dumny. Bo ja taka właśnie byłam.- Ale na szczęście wszystko się dla mnie dobrze skończyło. Takie krytyczne uwagi pozwoliły mu dostrzec moją niechęć. No i wydawało mi się nawet, że on nie miał pojęcia o szantażu jaki zastosował wobec nas jego ojciec.
- Bzdura: musiał wiedzieć.
- Nie, mówię serio: w niczym nie przypominał aroganckiego głosu swojego ojca jaki miałam wątpliwą przyjemność słyszeć podczas naszej rozmowy telefonicznej. Wydawał się być bardzo ciepłym człowiekiem.
- Może i tak, ale radzę ci: nie daj się zwieść. Prezesem wielkiej korporacji nie zostaje finalista konkursu na filantropię ale zatwardziała ryba biznesu.
- Więc najwyraźniej Krzysztof Kamiński jest jeszcze młodym nieukształtowanym narybkiem.- Moja uwaga rozśmieszyła Szymka, ale po niej i tak domagał się szczegółowych wyjaśnień dokładnej współpracy między dwiema firmami. Wyjaśniłam mu więc, że pod swoją marką będziemy świadczyć usługi architektoniczne, które realizować będzie Build&Project i odwrotnie: jeśli jakaś osoba fizyczna lub prawna zgłosi się do nas automatycznie będziemy polecać wykonie projektu Build&Project. Przez okres trwania umowy nie możemy tylko przyjmować prywatnych zleceń których nie realizowałaby firma Kamińskich; Krzysztof jednak zapewniał mnie, że pracy dla architektów będzie i tak aż nadto przy tym co już mają zaplanowane. Na koniec Bralczyk z niedowierzaniem pokręcił głową podsumowując:
- To za piękne by było prawdziwe. Uwierzę dopiero wtedy gdy zobaczę.
Zobaczył to prawie półtora miesiąca później gdy po licznych korektach i uwagach obu stron oficjalnie sfinalizowaliśmy transakcję podpisując dwuletnią umowę. Nie obyło się naturalnie bez problemów: Władysław Kamiński był wściekły gdy dowiedział się, że jego syn zaproponował nam tak niekorzystny dla siebie układ gdy wchłonięcie miał praktycznie w kieszeni. Posunął się nawet do osobistego spotkania ze mną podczas którego wszystko przed czym ostrzegał mnie Szymon okazało się prawdą: to był mściwy, egoistyczny bogacz, który chodziłby po trupach do celu. Gdyby nie jego syn z pewnością spełniłby swoje groźby.
Swoją drogą uważałam to za zadziwiające: stary Kamiński nie wyglądał zbytnio na mężczyznę zdolnego do miłości, ale wobec syna postępował wyjątkowo łagodnie. Owszem, również krzyczał na niego czasami nawet mocno przy tym gestykulując, ale koniec końców akceptował i szanował jego zdanie. A gdy miałam okazję zobaczyć ich starcie przekonałam się, że Krzysztof Kamiński również potrafi być twardym mężczyzną. Jego spojrzenie wytrzymywało konfrontację ze spojrzeniem ojca a rysy twarzy stawały się przy tym zacięte. Być może w przyszłości będzie podobny do ojca, ale nie tak bezwzględny. I przede wszystkim był bezwzględny, ale również dobry. Ta sama cecha u jego ojca, który dbał tylko o własne interesy była zdecydowanie negatywna. Może to nawet zasługa żony Krzysztofa, która była w zaawansowanej ciąży i którą wyraźnie kochał. Gdy już zrealizowaliśmy umowę zaproponował mi i Szymkowi jako głównym udziałowcom spotkanie na kolacji w jego domu, ale ja się od tego wymówiłam.
- Ewelina, nie możesz odmówić. – Perswadował mi Bralczyk na stronie.- To jednak z nieopisanych reguł biznesu. W ten sposób tylko go obrazisz, a przecież mamy wobec niego duży dług wdzięczności.
- Przykro mi. Nie jestem w nastroju na przyjęcia i byłabym koszmarnym towarzyszem.
- Więc szybko stamtąd pójdziemy.
- Naprawdę nie mogę. Nie nadaję się do takiego towarzystwa, a ty z pewnością zareprezentujesz mnie lepiej.
- Ewelina…
- Pożegnaj ode mnie Krzysztofa.
- Jak chcesz. I...
- Tak?
- Chciałem jeszcze raz ci podziękować. Za to co zrobiłaś dla biura architektonicznego.
- Nie zrobiłam tego dla ciebie i z powodu twoich gróźb, ale dla Mariusza. Gdyby to ode mnie zależało to posłałabym cię z torbami.- W odpowiedzi Szymek uśmiechnął się do mnie doskonale wiedząc, że jest to żart. W ciągu ostatnich trzech miesięcy osiągnęliśmy coś na kształt porozumienia, a że Szymon wciąż zapoznawał mnie ze sprawami firmy wdrażając w jej finanse i specyfikę spędzaliśmy ze sobą przynajmniej kilka godzin dziennie. Stąd wiedziałam, że jego niechęć do mnie minęła. Daleko nam było do przyjaciół, ale przynajmniej nie kłóciliśmy się na każdym kroku jak na początku.
- A więc bezpiecznej podróży do domu. Zamówić ci taksówkę?
- Nie, wrócę autobusem. Do zobaczenia.
- Do jutra.- Pożegnałam się z nim. A następnie zadzwoniłam do Moniki, której wcześniej obiecałam natychmiastowy telefon zaraz po podpisaniu umowy. Odebrała już po trzech sygnałach krzycząc do słuchawki gratulacje. Byłam zdziwiona, iż o tym wie, ale szybko wyjaśniła mi że Wiktor właśnie przyjechał do fundacji dzieląc się tą dobrą nowiną. Z jej paplaniny zrozumiałam, że chyba nadal tam jest. Gdy się rozłączyłam zaczęłam się zastanawiać nad swoimi podejrzeniami. Czyżby Wiktor wciąż kochał Monikę? I czyżby ona nie była mu tak mocno niechętna jak chciała udawać? Doskonale pamiętam jak mi go kiedyś opisała zaledwie kilka miesięcy po ich rozwodzie, gdy wspólnie szykowałyśmy zaproszenia na mój ślub z jej bratem a ja po raz pierwszy odważyłam się o to zapytać:

Przecież go widziałaś: bufon, nudziarz i do tego ponurak. Jedyne o czym potrafi gadać to te papierki zwane pieniędzmi i o tym jak można je zarobić. (…) Najbardziej drażniło mnie jego podejście do tego gdy zamiast wolontariatu wybrałam regularną pracę w fundacji. Po prostu wyśmiał mnie. Powiedział, że zabawa w zbawcę świata mi nie pasuje a miejsce kobiety jest w domu. I wtedy po dwóch latach związku zrozumiałam, że nie patrzymy tak samo, że mamy inne priorytety, co innego jest dla nas ważne. (…) Poza tym praca w fundacji i pomoc w sierocińcu jest dla mnie ważna. To nie były jakieś wymysły jak protekcjonalnie to nazywał. Tak więc zrozumiałam, że wolę już zostać rozwódką niż matką dziecka takiego buraka męcząc się z nim przez całe życie i czekając aż do reszty go znienawidzę.

Tyle, że najwyraźniej Monika go nie znienawidziła. Czekając na przystanku autobusowym pomyślałam, że muszę o tym z nią delikatnie porozmawiać, ale ta myśl szybko zniknęła mi z głowy. Nie było przecież sensu by się między nich wtrącać. W końcu mogło mi się tylko wydawać: Wiktor w czasie trwania mojego małżeństwa z Mariuszem a nawet naszego narzeczeństwa przyprowadzał do domu pani Agaty (swojej byłej teściowej) swoje nowe partnerki. A i Monia całkiem niedawno zaczęła się z kimś spotykać. Ostatnio podczas rozmów coraz częściej napomykała o dziecku. I choć ten temat wciąż był dla mnie bolesny choć ona nie zdawała sobie z tego sprawy to mimo to wiedziałam, że właśnie dlatego to jest dla niej ważne (bo zwykle gdy ktoś skupia się na swoim bólu czasami nie potrafi dostrzec tego samego rodzaju bólu innych). No i niezaprzeczalnie miała 40 lat: zbliżała się więc do progu w którym ciąża jest niebezpieczna nie tylko dla dziecka, ale i dla jego matki. Długo nie zaprzątałam sobie tym głowy wracając do swojego pierwszego sukcesu zawodowego jako prezes biura architektonicznego „Jastrzębski”. Wciąż nie mogłam uwierzyć, że mi się powiodło, ale dzięki temu zaczęłam wierzyć w siebie.
Godzinę później, z powodu korków, z lekkim opóźnieniem dotarłam do własnego mieszkania. Ale wchodząc na piętro zauważyłam stojącą pod nimi kobietę, która właśnie do mnie dzwoniła. Rozpoznając ją w odruchu tchórzostwa chciałam się wycofać i schować, ale przypominając sobie o niedawnym sukcesie postanowiłam udowodnić sobie, że jednak potrafię być twarda. Dlatego odważnym krokiem pokonałam pozostałą długość schodów.
- Pani Jastrzębska, co za niespodzianka. Dzień dobry.- Przywitałam się ze swoją teściową o której jeszcze niedawno myślałam. Czyżbym podświadomie to wyczuwała, pomyślałam z przekąsem zanim mi nie odpowiedziała:
- Dzień dobry Ewelinko. Już myślałam, że cię nie zastanę albo że…że robisz zakupy.- Dodała, choć wiedziałam co tak naprawdę zamierzała powiedzieć: albo że się przede mną ukrywasz.
- Dziś byłam trochę dłużej w biurze. Udało nam się odpędzić zagrożenie spowodowane Kamińskimi.
- Naprawdę? To cudownie. Mariusz pewnie by się cieszył.
- Na pewno.- Odpowiedziałam. I choć wciąż wspomnienia o byłym mężu nie pozostały wolne od bólu, to jednak teraz zauważyłam, że z czasem się on przytępił. Bo ściskanie w gardle w reakcji na usłyszenie imienia zmarłego męża nie było tak silne jak dwa miesiące temu. Chwilę później z torebki wygrzebałam odpowiedni klucz zapraszając panią Agatę do środka. Nie chciałam z nią rozmawiać, ale skoro ona tego chciała nie mogłam tak po prostu jej zignorować. Dlatego zaproponowałam jej coś do picia i wyjęłam ciasteczka. Potem, już siedząc przy stole wymieniłyśmy jakieś banalne uwagi o naszym samopoczuciu czy pogodzie. Dopiero później pani Jastrzębska odezwała się przechodząc do celu spotkania:
- Ja…przyszłam cię przeprosić. Wiem, że powinnam to zrobić już wiele tygodni temu, ale czułam wielki wstyd. Choć paradoksalnie z każdym upływającym dniem tylko się zwiększał.- Zrobiła krótką pauzę jakby próbując zebrać myśli.- Wiem jaka byłam niesprawiedliwa nie dając ci wcześniej szansy. I tak, miałaś rację to z powodu podejrzenia u ciebie ciąży postanowiłam zakończyć spór wrogości jaki między nami nastał, ale w ciągu ostatnich dni poznałam cię jaką kochającą, ciepłą i dobrą osobę godną mojego zmarłego syna, świeć Panie nad jego duszą. I nie mogę nie przyznać, że uczyniłaś go szczęśliwym. Bardzo go kochałam tak samo jak ty. To głównie ta cecha powoduje, że stałyśmy się sojuszniczkami, ale nie tylko. Nawet nie wiesz jak żałuję, że swojego zachowania. Ale tak bardzo się bałam że złamiesz Mariuszkowi serce, że niedługo przy nadarzającej się okazji się z nim rozwiedziesz, że tylko udajesz iż ci na nim zależy. Gdy zostaniesz matką zrozumiesz mnie lepiej: każda chce jak najlepiej dla swoich dzieci i nie spocznie gdy…Boże święty, wybacz: nie miałam zamiaru doprowadzić cię do łez. To nie była celowa złośliwość. Ja…
- Wiem.- Uspokoiłam ją cicho mimo wzbierających łez. Bo o dziwo wierzyłam w to iż mówiła prawdę. Może to dlatego odważyłam się wyznać:- Chodzi o to, że niespełna pół roku temu zdecydowaliśmy z Mariuszem o tym że chcemy mieć dziecko; starania rozpoczęliśmy po dwóch miesiącach. Ale nie udało się. W dniu wypadku dostałam miesiączki, która nawet nie dała mi cienia nadziei.
- Tak mi przykro.
- Mnie też. Bo także przygnębia mnie myśl o tym, że nie byłam w stanie dać mu dziecka. Być może w tym miała pani rację.
- Nie, nie miałam. Jestem pewna, że kiedyś…to znaczy że na pewno możesz mieć dzieci.- Pani Agata pogłaskała mnie po ramieniu.- Ale choć to bardzo trudne, czasami musimy pogodzić się z wyrokami Pana, nawet takimi które wydają się nam być bardzo niesprawiedliwe. Być może tak miało po prostu być.- Zakończyła. Nic na to nie odpowiedziałam. Pogodzić się z wyrokami Pana? Tak miało być? Nie cierpiałam tak marnych imitacji pocieszenia, bo stawiały Boga w krzywym świetle. Tak jakby był mściwym i okrutnym draniem, który cieszy się gdy może kogoś wystawić na próbę. A ja chciałam widzieć go jako łagodnego staruszka, który z troską przygląda się życiu na ziemi nie mogąc  w nie ingerować. Gdybym nie mogła tego robić chybabym się załamała. W końcu jeśli nie w nim to w kim miałabym szukać oparcia? Musiałam wierzyć, że moim losem nie kieruje ślepy traf, że jest coś większego ; „coś” na co mogę liczyć w każdej sytuacji.- Rozmawiałaś z Grażynką?- Usłyszałam po dłuższej chwili jej pytanie.
- Nie. Od czasu zwolnienia się z pracy nie miałyśmy okazji się spotkać.- Wyznałam z niejakim zawstydzeniem. Bo przecież od tego czasu minęły już 3 miesiące, a oprócz krótkiej rozmowy telefonicznej (to ona do mnie zadzwoniła pytając o to czy wiedziałam o planach wyjazdu Artura) nie miałyśmy żadnego kontaktu.
- Więc pewnie nie wiesz o wyjeździe tego hultaja?
- To akurat wiem od Moniki.
- Ach tak. Biedna ta moja siostra. Przez tego bęcwała tylko osiwieje i przedwcześnie się zestarzeje. Wyjechał już ponad 2,5 miesiąca temu a nawet się z nią nie kontaktował, wiesz? Nie zdradził gdzie dokładnie zamierza się zakwaterować, czym się zająć, gdzie ma dzwonić w razie konieczności pilnego kontaktu. Po prostu tak sobie pojechał. Mnie osobiście to cieszy, ale Grażynka boi się, że coś mu się mogło stać.
- Przecież rodzice przesyłają Arturowi pieniądze.- Zauważyłam.- Stąd muszą mieć jakiś…
- No właśnie nie.- Przerwała mi pani Agata.- Zamknął swój rachunek w Polsce, więc nawet gdyby moja biedna siostra z Grzegorzem chcieliby mu pomóc to nie mogą. Poza tym...- Staruszka ściszyła głos:-…ta jego dziewczyna wczoraj urodziła.
- Alicja? No tak: w końcu przecież zbliżał się jej termin. To chłopiec czy dziewczynka?
- Chłopiec. Grażynka z Grzesiem dziś pojechali do niej do szpitala.
- To chyba dobrze.- Skomentowałam, bo pani Agata wyraźnie czekała na moją reakcję. Szybko zorientowałam się dlaczego: miała kolejnego newsa.
- Chyba tak skoro to ich wnuk.
- Więc zrobili już badania? Potwierdziło się, że to Artur jest ojcem dziecka?
- Nie, jego ojcostwo wydało się w inny sposób. Zostawił Alicji pieniądze, a przed swoim wyjazdem poprosił rodziców by w razie potrzeby się nią zajęli. Tak więc w końcu wziął odpowiedzialność i za dziecko i za jego matkę. Chociaż nie powinien wyjeżdżać. W końcu jaki z niego ojciec skoro nawet nie przyjechał na narodziny swojego syna? Wiem, że nie spotyka się już z tą całą Alą, ale mimo wszystko…- Pani Jastrzębska lamentowała na Artura (co nie było niczym dziwnym, bo zawsze miała go za utracjusza i nicponia porównując do prawie idealnego Mariusza) ja wciąż nie mogłam otrząsnąć się z szoku. A więc jednak oszukiwał mnie mówiąc, że na pewno nie jest ojcem. I do tego mówił to z takim przekonaniem, że naprawdę mu uwierzyłam. No cóż, ale mogłam się tego po nim spodziewać skoro z takim samym powodzeniem ukrywał przede mną chorobę męża. Pozostało mi się tylko cieszyć, że przynajmniej gdy dziecko przyszło na świat przyznał się do niego. Lepiej późno niż wcale.

***
Czując wyrzuty sumienia z powodu zaniedbania pani Grażynki, odwiedziłam ją w sobotnie popołudnie uprzednio o tym informując. Moja wizyta bardzo ją ucieszyła: wyraźnie była zadowolona z narodzin swojego wnuka, bo wciąż o nim opowiadała podkreślając jego podobieństwo do Artura: kolor oczu, układ podbródka…Zarzekała się nawet iż mają taki sam uśmiech, choć przecież kilkudniowe niemowlęta się nie uśmiechają czego nie miałam serca jej wytykać. Słuchając tego wróciło poczucie zazdrości. Miałam dwadzieścia osiem lat i sądząc po tym jak silnym uczuciem darzyłam Mariusza wątpiłam w to, że kiedyś zdołam się jeszcze raz zakochać. Może po odczekaniu kilku lat zdecyduję się na związek z jakimś rozsądnym mężczyzną, którego będę w stanie darzyć szacunkiem i przywiązaniem, ale nigdy nie miłością. Na dodatek ze świadomością, iż robię to tylko po to by mieć dziecko. Bo choć z biegiem miesięcy było mi coraz łatwiej, poczucie straty i niejakiej melancholii mnie nie opuszczało. Najgorsze było chyba to uczucie pustki i zagubienia, świadomość tego iż w domu nikt na mnie nie czeka, iż po pracy wrócę do pustego domu pełnego wspomnień. Mówiąc o tym Celinie (pomimo zwolnienia z pracy nadal pozostawałyśmy w kontakcie) wykonałam kolejny krok w stronę uporania się ze stratą Mariusza: wynajęłam nasze mieszkanie zastępując je małą kawalerką. Początkowo chciałam je sprzedać: wiedziałam że nigdy nie będę mogła być w tym miejscu szczęśliwa, bo każdy kąt wypełniało wspomnienie o byłym mężu, ale jednocześnie coś mnie przed tym powstrzymywało. Dlatego postarałam się o rozsądnych lokatorów a za czynsz spokojnie mogłam żyć w swoim jednopokojowym mieszkanku w zwykłym bloku oddalonych od biura architektonicznego zaledwie o dwa przystanki tramwajem. Ponadto za nadmiar pieniędzy mogłam spokojnie zapłacić rachunki i robić zakupy, dlatego zrezygnowałam z pensji w biurze.  Szymek na samym początku w ogóle tego nie komentował: wiedziałam że wyraźnie uważa to za zagrywkę taktyczną by pokazać, iż nie zależy mi na pieniądzach męża. Jednak gdy minął czwarty miesiąc i wyraźnie zmieniło się jego nastawienie do mnie poruszył tę kwestię w jednej z rozmów.
- Ewelina, wiem że kiedyś rzucałem pod twoim adresem oskarżenia, ale nikt nie będzie miał za złe jeśli będziesz wypłacać sobie pensje. A Wiktor mówił mi, że nie ruszyłaś pieniędzy przelewanych na twoje konto i nawet je zwróciłaś.
- Bo nie są mi potrzebne. Pieniądze z wynajmu mieszkania Mariusza spokojnie starczają mi na pokrycie bieżących wydatków. A wbrew temu co wcześniej sugerowałam nie mam zbyt dużych potrzeb.
- Nawet jeśli tak jest, to te pieniądze ci się po prostu należą. Pracujesz na nie.
- Tego co robię nie można nazwać pracą. Wciąż musisz mi wszystko tłumaczyć i mnie uczyć.
- Wiesz, jeśli to cię pocieszy to w wielu firmach rodzinnych na tym właśnie polega zarządzanie przedsiębiorstwem.
- To mnie nie pociesza. Poza tym przyszedłeś tutaj chyba po to by uzyskać mój podpis, prawda?- Zmieniłam temat co spowodowało jego ciężkie westchnienie. Niechętnie podał mi do podpisania dokument wstępnej umowy z nowym klientem na budowę dużego domu dla jakiegoś aktora, którą przysłał ktoś z Build&Project. Krzysztof Kamiński nie kłamał: współpraca z jego firmą wyraźnie poprawiła wizerunek i sytuację finansową biura architektonicznego. Wcześniej nigdy nie otrzymywaliśmy zleceń tego typu, o czym poinformował mnie Szymon.
- Dzięki. A wracając do wcześniejszej kwestii…Mariusz dał ci swoje pieniądze, bo tego chciał a nie po to byś z nich nie korzystała.
- Szymek, mówiłam ci że…
- A ja ci mówiłem że to głupota.- Upierał się.- Nie musisz karać się za jego śmierć.
- Wcale tego nie robię.- Odpowiedziałam świadoma, że nie odpuści jeśli nie wyznam mu prawdziwych przyczyn swojego zachowania.- Ja po prostu nie potrafię tego zrobić. To mój mąż na to zapracował, nie ja. Poza tym jak mogłabym szastać jego pieniędzmi na prawo i lewo? Na co miałabym je wydać? Na nowe cuchy? Przecież jestem w żałobie. Na wycieczkę? Też odpada bo mam zobowiązania w firmie, poza tym nie mam na to ochoty. Z tego też powodu odpadają inne rozrywki.
- Doskonale to rozumiem, ale przecież pensja którą zarabiasz harując tutaj ci się należy i nie jest żadną jałmużną.
- Ja też to rozumiem, ale skoro jej nie wydam to po co ma tracić wartość na moim konie skoro może procentować w biurze jako obrót?- Słysząc to Bralczyk pokręcił głową.
- Coraz więcej rozumiesz. Nie wiem czy się z tego cieszyć czy nie.
- Jasne, że cieszyć. Aha, i skoro już mowa o pieniądzach to zauważyłam, że ktoś dawno nie brał urlopu i jeśli nie wykorzysta go do końca roku to po prostu przepadnie.
- Nie miałem ochoty. Lubię swoją pracę.
- Ja też lubię jeść, ale to nie znaczy że zamierzam robić to cały czas.
- Okej, pokonałaś mnie: nie będę się już czepiał twojej charytatywnej pracy jako prezes biura a ty nie wyślesz mnie na przymusowy urlop. Stoi?
- Stoi.
- Świetnie. Na razie.- Udając przerażenie, Szymek opuścił moje biuro. A ja delikatnie uśmiechając się pod nosem wróciłam do właśnie przerwanej lektury dokumentów finansowych.

***
Minął czwarty, piąty a potem szósty miesiąc od śmierci Mariusza, a ja z przerażeniem uświadomiłam sobie, że powoli się z tym godziłam. Był to powolny proces; praktycznie niedostrzegalny, ale wraz z Nowym Rokiem uświadomiłam sobie zmiany jakie we mnie zaszły. Każdego dnia coraz mniej o nim myślałam, wspomnienia naszego związku z Moniką czy Szymkiem nie wywoływały we mnie bólu ale tylko niejaką melancholię a czasami nawet radość. Owszem, czasami łapałam się na tym że w danej konkretnej sytuacji mi go brakowało, ale zdarzało się to coraz rzadziej. Ponadto zmusiłam się do odwiedzenia jego grobu i od tamtej pory robiłam to przynajmniej raz w miesiącu. Wróciłam też do wizyt w ośrodku, złożyłam nawet jedną Alicji by zobaczyć małego Piotrusia. Czasami spotykałam się też z Celiną czy Moniką, odwiedzałam swoją teściową czy państwa Chojnackich, a w pracy widywałam się z Wiktorem czy Szymkiem z którym z biegiem czasu zaczęłam rozmawiać nie tylko na tematy zawodowe.
Unormowałam sobie nawet rytm dnia: od rana pracowałam w biurze architektonicznym, potem przewracałam z kąta w kąt z jakąś książką lub coś gotowałam. Próbowałam znaleźć w sobie jakąś pasję, bo prawdę mówiąc praca w firmie jako prezes mi nie odpowiadała. Zwłaszcza teraz gdy świetnie prosperowała i właściwie wciąż trzeba było na bieżąco załatwiać masę biurokracyjnych spraw. W sumie wiedziałam, że mogłabym przekazać pełnomocnictwo Szymkowi (teraz ufałam mu już całkowicie), ale chyba wstrzymywałam się z tym tylko dlatego, by mieć jakieś zajęcie.
Zmianę przyniósł luty gdy Monika zaproponowała mi wizytę w sierocińcu w którym pracowała jako wolontariusza. A w zasadzie to niejako ją na mnie wymusiła, bo z powodu jakiejś pilnej sprawy w fundacji musiała zrezygnować ze swojego dyżuru i poprosiła mnie o to bym poszła zamiast niej. Od razu zaprotestowałam właściwie sama nie wiedząc dlaczego. Chyba po prostu jakaś cześć mnie się tego bała. Ostatecznie jednak się zgodziłam.
To był strzał w dziesiątkę. Dom dziecka okazał się być nie tak strasznym miejscem jak czasami opisują to gazety czy inne media. Po prostu przypominał jakiś ośrodek młodzieżowy tyle że mniej barwie wyposażony i bez większych atrakcji. Dzieciaki właściwie mnie ignorowały, a moim zadaniem było zapobiegać konfliktom. Na szczęście do żadnego nie doszło. Zamiast tego mała, najwyżej siedmioletnia dziewczynka poprosiła mnie o przeczytanie jej książeczki. Patrząc na siedzącą przy biurku opiekunkę wzrokiem spytałam ją o pozwolenie, a gdy skinęła głową zaczęłam wybierać z małą odpowiednią lekturę. Potem zaczęłam bawić się nią lalkami, aż dołączyło do nas kilka innych osób. Wtedy zaproponowałam zabawę zespołową. I ani się nie spostrzegłam a minęły moje cztery godziny. Wieczorem, gdy Monika przyszła mi podziękować wiedziałam już co chcę robić, więc oznajmiłam jej:
- Też chcę zostać wolontariuszką.
O dziwo Monia nie była do tego pomysłu tak radośnie usposobiona jak ja. Mówiła mi, że w ogóle nie mam doświadczenia w tej materii, że takie dzieciaki z sierocińca nieźle potrafią dać w kość, a czasami nawet obrazić a ja nie mam na to wystarczająco silnego charakteru. Tyle że im bardziej piętrzyła trudności, to ja coraz bardziej zapalałam się do tego pomysłu nie słysząc jak w ramach konsensusu i półśrodka proponuje mi pracę w fundacji. A ja wcale nie chciałam wykonywać kolejnej nudnej pracy polegającej na administracji. Chciałam czytać książki małym siedmioletnim dziewczynkom widząc radość na ich twarzach, bawić się z nimi, słyszeć ich śmiech. I owszem zdawałam sobie sprawę, że wiele z nich ma problemy ze sobą: w końcu to nie było przedszkole czy żłobek a miejsce gdy mieszkały niechciane dzieci. Ale potrzebowałam wyzwania. Potrzebowałam bodźca, który choć trochę przywróci mi radość życia i zapełni pustkę po Mariuszu. Tyle, że gdy wyjaśniłam to bratowej ta pokręciła tylko głową:
- I właśnie dlatego to jest zły pomysł. Chcesz robić to z niewłaściwych pobudek. No ale cóż, porozmawiam o tym z moją przełożoną. A ty w międzyczasie jeszcze się nad tym zastanów. Gdy za miesiąc wciąż będziesz chciała zostać wolontariuszką to wznowimy tę rozmowę, okej?
- Okej.- Zgodziłam się, choć taka długa przerwa była mi trochę nie w smak. Ja byłam pewna, że nie zmienię zdania i trochę zirytowało mnie to, że Monia miała mnie za niedojrzałą gówniarę, która najpewniej to zrobi.
Rozmowę wznowiłyśmy półtora miesiąca później; minął kolejny gdy mogłam w końcu odbyć swój pierwszy „dyżur” jak to nazywałam. Na razie jednak tylko w towarzystwie innej wolontariuszki, która szczegółowo wyjaśniała mi specyfikę działania domu dziecka.
Chyba najbardziej zdumiewało mnie to, że tylko niewielki odsetek dzieci rzeczywiście jest sierotami. Większość pochodziła z rozbitych, patologicznych, ubogich bądź też wygodnickich rodzin, które ich nie chciały. W dodatku przynosiły tylko dodatkowy ból sporadycznie odwiedzając bądź nie dotrzymując słów o złożonych obietnicach rodząc próżne nadzieje mieszkających tu dzieci. W tym Monika miała rację: ta sytuacja rzeczywiście budziła mój głęboki żal i niesmak co sprawiło, że być może zaczęłam angażować się za bardzo. Nawet na szkoleniu surowo mi tego zabraniano, ale do jednej dziewczynki przywiązałam się szczególnie: właśnie do owej siedmiolatki Kamili, która pierwszego dnia poprosiła mnie o to bym przeczytała jej książkę. Dlatego z każdym następnym cotygodniowym spotkaniem kupowałam inną lekturę, którą jej potem czytałam. Oczywiście czytałam ją też grupce dzieciaków, które również wykazywały chęć by się temu przysłuchiwać. Gorzej było ze starszymi: niektórzy z nich wciąż wpatrywali się w swoje komórki (dość stare modele prawdopodobnie prezenty od jakichś krewnych), robili kawały młodszym, oglądali coś w telewizji lub odrabiali lekcje. Mało wykazywało chęć na jakiekolwiek, nazwijmy to wyższe rozrywki. Próbowałam to zmienić, ale po dwóch nieudanych próbach przestałam. W końcu byłam wolontariuszką a nie opiekunką więc nie mogłam ich do niczego zmusić.
Ponad dwa miesiące później, w końcu przełożona pozwoliła mi na samodzielne dyżury; to znaczy jako wolontariuszka, bo i tak podczas każdego spotkania miała tam być obecna opiekunka. Ale cieszyłam się z tego jak mało z czego po śmierci męża. I tak szukałam gier i zabaw dla dzieci w różnym wieku, czytałam poradniki pedagogiczne poważnie podchodząc do swojego zajęcia. Nawet Szymon zauważył, że bardzo się w to wkręciłam, ale w przeciwieństwie do Moniki mnie nie krytykował. Co więcej uważał to za dobry pomysł. Tyle, że z czasem okazało się, że bycie wolontariuszką nie jest tak proste jak sądziłam.

5 komentarzy:

  1. Z każdą cześcią przekonuję się coraz mocniej, że masz ogromny talent i ciągle się rozwijasz.
    Umiejętnie łączysz wątki i postacie z róznych opowiadań. Gratuluję.
    Dla mnie, czytając to opowiadanie jest to chwila relaksu, radości i ogromnej przyjemności. Dziękuję.
    Ps. Ewelina i Szymon........., coraz bardziej przekonuje się, że pasuja do siebie, więc, może, może, może....
    Pozdrawiam
    Ania

    OdpowiedzUsuń
  2. Czekamy na Artura :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powiem ci ze masz wyczucie, bo juz w następnej części planowałam ze się pojawi.:-)

      Usuń
  3. A kiedy możemy spodziewać się następnej ? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zawsze zadziwia mnie to, że pytania tego typu pojawiają się głównie wtedy, gdy mam zamiar wstawić następną część. I teraz mam "rozkmninę": czy dzięki temu nieświadomie czytelnik motywuje mnie w ten sposób do pisania następnego rozdziału czy to po prostu zgranie w czasie. :-) Ale odpowiadając na twoje pytanie to kolejna część będzie za chwilę.
      Pozdrawiam :-)

      Usuń