Miłego czytania.
Pozdrawiam.
Łatwo było chcieć być silną i się nie denerwować, ale czekając na Władysława Kamińskiego po prostu wychodziłam z siebie. Wcześniej by się przygotować widziałam zdjęcie staruszka w internecie podczas rozdania jakichś nagród, ale to mnie nie uspokoiło. Bo rzeczywiście doszłam do wniosku, że wygląda groźnie. Wysoki i postawny, z lekką siwizną na skroniach oraz promieniującą pewnością siebie sylwetką był tak różny od znanych mi sześćdziesięcio-kilkulatków. Choćby pana Andrzeja z domu spokojnej starości. Dlatego z każdą minutą traciłam wiarę w powodzenie mojej misji. W końcu skoro Szymonowi się nie udało czemu mnie miałoby udać się go przekonać do czegokolwiek?
By
powściągnąć skołatane nerwy zaczęłam się przechadzać po biurze zmarłego męża:
patrzyłam na obrazy wiszące na ścianach i na pracujących ludzi, wsłuchiwałam
się w stukot swoich obcasów i miarowe tempo oddechu. To jednak nie wystarczyło:
wiedziałam jak wielka ciąży na mnie odpowiedzialność, jak wiele zależy od
rozmowy która nastąpi za niecały kwadrans. Czy obecni ludzie którzy tu pracują
nadal będą mogli wykonywać swoje obowiązki? Czy firma którą kochał Mariusz
będzie musiała zniknąć wchłonięta pod logo Build&Project? A może lepiej od
razu ją sprzedać komuś innemu nie martwiąc się o to co się z nią stanie, nie
dbać o to że trzy pokolenia Jastrzębskich na nią pracowały? Nie zastanawiać się
nad tym co stanie się z Joasią, Romkiem czy Szymonem? Presja jaką odczuwałam
coraz bardziej dawała mi się we znaki. Oddech przyspieszył, rytm kroków został
zaburzony. Poczułam jak pocą mi się dłonie. Najgorsze było jednak to, że nagle
zdałam sobie sprawę że…nie dam rady.
Ja
nie byłam żadną zimną bizneswoman.
Nie
byłam osobą przyzwyczajoną do ponoszenia odpowiedzialności za kogoś innego niż
siebie, za losy kilkunastu ludzi.
Nie
byłam kobietą gotową stawić czoło człowiekowi który miał za nic mnie i firmę
mojego zmarłego męża dla którego była całym życiem.
Ja
byłam młodą kobietą załamaną przedwczesną śmiercią ukochanego, która nie miała
pojęcia co zrobić ze swoim życiem a zamiast dzierżyć funkcję prezesa wielkiej
firmy architektonicznej wolałaby poużalać się na swój los w łóżku. Być może to
by mi pomogło, a tak…tak musiałam udawać automat bez uczuć robiąc wrażenie
kompetentnej i pewnej siebie podczas gdy tak naprawdę chciałam tylko wyć.
Zatrzymałam
się na środku korytarza wiedząc, że dłużej nie wytrzymam. Odkręciłam się na
pięcie praktycznie kilka metrów przed dawnym gabinetem Mariusza. W pamięci
pojawiło mi się zdjęcie jakie znalazł Szymek w jednej z zamkniętej szufladzie
biurka. Moja fotografia na której śmiałam się tak jak nigdy więcej już pewnie
nie będę. Odruchowo moja dłoń ścisnęła obrączkę zawieszoną na złotym łańcuszku,
która od śmierci Mariusza przestała zdobić moją dłoń. Poza tym czułam że
pierścionek wtedy jest bliżej mojego serca a tym samym i pamięć o zmarłym mężu.
W moich oczach pojawiły się łzy, dlatego spuściłam wzrok mając nadzieję, że
mijani ludzie ich nie zauważą. Tylko od czasu do czasu delikatnie podnosiłam
oczy by nie zderzyć się z ścianą. Dopiero w łazience odetchnęłam z ulgą. Tam mogłam
bez skrępowania dać upust swoim uczuciom tym bardziej, że akurat nikogo nie
było w łazience. Mimo to szybko wyjęłam chusteczki by mój makijaż nie uległ
całkowitej ruinie. Niestety, pod lewym okiem cienie rozmazały mi się tak, że
nie dało się ich poprawić. Pogrzebałam więc w torebce by użyć ich ponownie.
Niestety nie mogłam ich znaleźć.
-
Cholera, tylko tego brakowało.- Powiedziałam do siebie. Za kilka minut spotkanie a ja wyglądam jakbym byłą ofiarą
pobicia. Próba całkowitego zmycia
zniszczonego makijażu oczu była bezowocna bez mleczka do demakijażu, ale mimo
to próbowałam. I ta porażka w tak błahej sprawie stanowiła gwóźdź do trumny.
Poczułam jak kolejne łzy toczą się po moich policzkach. Odbicie swojej twarzy
jakie widziałam w lustrze przedstawiało żałosną parodię kobiety. Kogo ja
chciałam oszukać? Dam radę? Śmiechu warte.
-
Bardzo panią przepraszam…?- Na dźwięk czyjegoś głosu zastygłam. Tym bardziej,
że niezaprzeczalnie należał on do młodego mężczyzny, który właśnie wchodził do
łazienki. Już miałam poinformować go, że toaleta męska jest obok, gdy z
przerażeniem widząc stojący obok umywalki pisuar uświadomiłam sobie, iż to nie on ale ja się pomyliłam.- Czy
mógłbym jakoś pomóc?- Słysząc to pytanie zastygłam ponownie, choć byłam pewna
że trzy sekundy temu otdrętwiałam (czy jest w ogóle takie słowo?). Ponieważ
nieznajomy wpatrywał się we mnie bez słowa próbowałam przypomnieć sobie co do
mnie powiedział. Ach tak, spytał czy może mi pomóc. Pomóc…Jak ktokolwiek mógłby
mi teraz pomóc? Miałam stawić czoło potworowi a pokonał mnie rozmazany cień do
oczu.
-
Nie, dziękuję. Chyba, że potrafi pan wskrzesić mojego męża.- Dodałam lekko
sarkastycznie w przypływie wisielczego humoru.
-
Słucham?- Nieznajomy facet chyba nie dosłyszał mojego komentarza co było nawet
dobre.
-
Nic takiego.- Skłamałam.- Powiedziałam tylko, że popełniłam pomyłkę.-Dodałam, z
trudem próbując jednocześnie zetrzeć z policzków łzy które spłynęły jakiś czas
temu czyniąc zapewne kolejne spustoszenia w moim wyglądzie. Najwyżej Władysław
Kamiński wygra już na starcie, bo w takim stanie nie stawię się na spotkanie.
Ale starałam się, prawda? Próbowałam udowodnić coś Szymkowi (choć nie bardzo
wiedziałam co) i po prostu mi się nie udało. Chyba nie będzie mnie za bardzo
obwiniał skoro jemu też się to nie powiodło?
-
Proszę bardzo.- Nieznajomy wyjął coś z trzymanej w prawej dłoni dużej teczki,
co przypominało chusteczki. Siląc się na uśmiech odpowiedziałam:
-
Naprawdę dziękuję, mam swoje.
-
Te są nawilżające. Proszę wziąć.- Był miły i nosił garnitur, więc nie wydawał
mi się być jakimś psycholem (ta, jakby mordercy i sadyści nie mogli nosić
garniaków). Poza tym miał ładny, przyjacielski uśmiech i szczere spojrzenie. A
sądząc z mojego żałosnego wyglądu z pewnością nie mogło chodzić mu o tandetny
podryw dziewczyny która pomyliła łazienki, tylko zwyczajną ludzką empatię.
Dlatego przyjęłam od niego pomoc okraszając ją uśmiechem.
-
Dziękuję.
-
Drobiazg. Miała pani szczęście: akurat miałem je przy sobie, bo żonie się
skończyły.- Wyjaśnił choć go o to nie prosiłam najwyraźniej chcąc bym poczuła
się pewniej w jego towarzystwie i nie uważała jego pomocy za tani flirt.
Teoretycznie fakt, że posiadał żonę nie musiał przecież niczego zmieniać:
obracając się w wielkim świecie za sprawą Mariusza poznałam kilka przykładów
"wzorowych" małżonków z kochankami, ale temu tutaj na samą myśl o żonie
błyszczały oczy. I nawet to wytrąciło mnie z równowagi. Bo moje już nie miały
dla kogo błyszczeć.
-
Jeszcze raz dziękuję.- Powiedziałam wycierając sobie oczy jedną z ofiarowanych
mi chusteczek byleby tylko zapełnić ciszę. Prawdę mówiąc sądziłam, że
nieznajomy da mi chusteczki i sobie pójdzie, ale ten tutaj wciąż uparcie stał
niedaleko mnie. No tak: ale w końcu przyszedł tu w konkretnym celu. Widocznie
przy mnie krępował się korzystać z pisuaru a tym bardziej kibla.
-
Przykro mi z powodu pani straty.- Odezwał się po krótkiej przerwie. Słysząc to
spojrzałam na niego przerywając swoją czynność. A więc mnie znał? Widocznie moja reakcja zbiła go z tropu, bo już z wyraźnym wahaniem dodał:- Bo po pani
komentarzu dotyczącym wskrzeszenia męża wnioskuję, że już nie ma go wśród nas.-
A jednak nie; nie miał pojęcia kim jestem.
-
Niestety nie. Zmarł ponad trzy tygodnie temu.
-
Bardzo mi przykro.
-
Mi również.- Odparłam tak jak wielokrotnie przedtem, bo i wielokrotnie przedtem
to słyszałam. Potem zaczęłam zastanawiać się kim też jest stojący przede mną
mężczyzna. Czyżby pomylił piętra? A może to kolejny klient biura
architektonicznego? Ponieważ nie chciałam być obcesowa pytając o to, zrobiłam
coś innego:- Bardzo przepraszam jeśli pana zatrzymałam.
-
Nie szkodzi, nic się nie stało.
-
Nie spieszy się panu?
-
W zasadzie to jestem z kimś teraz umówiony, ale kilka minut nie robi mi
różnicy.
-
Nie chciałabym pana zatrzymywać.- Powtórzyłam.- Ja również mam umówioną wizytę,
więc nie zamierzam użalać się nad sobą przez dwie godziny. A jeśli już to
zmienię przynajmniej toaletę na tę przeznaczoną dla pań.
- Wcale mnie pani nie zatrzymuje. Poza tym nie
mógłbym zostawić płaczącej kobiety samej. Żona by mi tego nie wybaczyła.-
Usiłował zażartować.
-
Ma szczęście, że tak się pan jej słucha.- Odparłam mu siląc się na lekki ton,
choć średnio mi się to udało.
-
To ja mam szczęście.- Sprostował. Mam
takie szczęście że cię spotkałem Ewelina… Nie wiem czym sobie na ciebie zasłużyłem,
ale nawet jeśli ktoś na górze się pomylił to i tak nigdy cię nikomu nie oddam. -
Uraziłem panią w jakiś sposób?-
Dodał mężczyzna najwyraźniej zauważając jakąś zmianę na mojej twarzy.
-
Nie, skąd. Po prostu mój mąż też mi tak często mówi. To znaczy mówił, bo teraz
nie żyje i już nie może, ale to wciąż…- Urwałam z trudem zmuszając się do
mówienia. – Tak bardzo chciałabym żeby tu był.- Dodałam prawie szepcząc. Miałam
gdzieś, że żalę się zupełnie obcemu mężczyźnie w męskiej toalecie i ta sytuacja
ma w sobie dużą dozę absurdu. Ale nie mogłam nikomu o tym powiedzieć. Moja najlepsza przyjaciółka była siostrą mojego zmarłego męża, więc również cierpiała. Poza tym spoczywała na mnie zbyt duża odpowiedzialność.- A teraz zaprzepaszczam wszystko co kochał swoją
niekompetencją. Ale ja nie nadaję się do prowadzenia biura. Po prostu się nie
nadaję. Jak mogę więc dzierżyć tytuł prezesa?
-
Więc…słusznie wnioskuję, że pani mąż był prezesem Biura „Jastrzębski”?
-
Tak.- Potwierdziłam, choć w ten sposób zdradzałam mu swoją tożsamość ryzykując
ośmieszenie. Ale jakoś to mi wisiało. W końcu najpewniej nigdy go nie spotkam;
najwyraźniej zrezygnuje z chęci złożenia tu projektu sądząc, że jego prezesem
jest niezrównoważona emocjonalnie kobieta, która myli łazienki.- I właśnie
miałam sfinalizować ważną umowę która była być albo nie być dalszej działalności
przedsiębiorstwa z człowiekiem siejącym postrach. Ale Mariusz tego nie chciał,
więc może dobrze się stało?
-
Dlaczego tego nie chciał?- Zainteresował się nieznajomy.
-
Ponieważ Kamińscy to wredne i mściwe snoby, które szantażem wymuszają sobie współpracę,
a raczej posłuszeństwo. A Mariusz…to znaczy mój mąż miał to nieszczęście by
jego choroba ujawniła się podczas prowadzenia samochodu powodując wypadek w
wyniku którego ranił dwoje dzieci Kamińskiego.
-
Więc nie był pijany?
-
A więc słyszał pan tę historię?- Spytałam ironicznie i trochę ze złością.- No
tak, pisały o niej lokalne gazety. Ale to on ją rozprzestrzenia: Władysław
Kamiński. A Mariusz wcale nie był pod wpływem alkoholu, on był po prostu chory:
miał tętniaka w mózgu. I wiem, że nie powinien prowadzić auta w takim stanie,
ale poniósł już karę. Dlatego więc jego biuro ma płacić ją nawet po jego
śmierci?
-
Więc…więc ten cały Kamiński panią szantażuje?- Skinęłam głową.
-
Tak.- I teraz zapewne gotuje się ze złości gdy ja z panem konwersuję, dodałam w
myślach.- A ja nie mam wyjścia: muszę się zgodzić. Nie chcę by pamięć o moim
mężu została bezczeszczona a jego imię opluwane. Choć nie chcę też by ten
bezwzględny człowiek przejął efekty ciężkiej pracy trzech pokoleń
Jastrzębskich. Poza tym ta firma to niejako spuścizna jaka została mi po mężu.
Jak więc mogłabym tak po prostu pozwolić by została zniszczona?
-
Nie chce pani nawet rozważyć warunków jakie oferuje Build&Project? Może nie
będzie tak źle jak się pani spodziewa. Tam też pracują ludzie i nie sądzę by
nowy prezes był taki sam jak jego ojciec.
-
O nie, z wiarygodnych źródeł wiem, że jest kopią tatusia. Poza tym oni nie chcą
się układać: oni chcą po prostu wchłonąć to biuro architektonicznie. A
faktyczną władzę nad tym budowlanym kolosem jeśli już chce pan wiedzieć nadal
sprawuje Władysław Kamiński, więc nawet jeśli jego syn byłby trochę lepszy to
nie ma nic do gadania.- Spojrzenie: na poły rozbawione, na poły skupione jakie
rzucił mi nieznajomy mężczyzna miałam zapamiętać jeszcze na długo. A zwłaszcza
słowa jakie po nim nastąpiły:
-
Myli się pani.
-
A skąd pan to niby może wiedzieć?
-
Bo to ja jestem nowym prezesem Build&Project. Krzysztof Kamiński, do
usług.- Gdybym umiała mdleć na zawołanie, pewnie bym to teraz zrobiła. A tak
pozostało mi tylko jedno: ze zgrozą wyszeptane:
-
O. Mój. Boże.
***
-
O mój Boże: chcesz powiedzieć, że nie podpisałaś tej umowy o wchłonięciu? Że
stworzyliście z Kamińskim nową na korzystnych dla obu stron warunkach, która
niejako ma polegać na trzyletniej dzierżawie?- Spytał mnie z niedowierzaniem
Szymon Bralczyk, gdy po wyjściu Krzysztofa i naszym spotkaniu zapukałam do jego
biura. Uśmiechnęłam się po raz pierwszy od śmierci mojego męża całkiem
szczerze.
-
Dokładnie tak. Z tym, że okres jeszcze postaram się negocjować. Wolałabym dwa
lata i na moje oko on się zgodzi. Ubzdurał sobie, że kilka miesięcy wystarczy,
by pracownicy naszego biura architektonicznego przekonali się, że
Build&Project jest firmą, która również szanuje tradycję i ma podobne
zasady jak my. I że w pełni dostrzeżemy korzyści z tej współpracy, iż sami
będziemy chcieli ją kontynuować.
-
Żartujesz? Jak przekonałaś do tego, tego starego capa?
-
Głupie pytanie: osobistym czarem.- Zażartowałam, ale widząc spojrzenie jakie
rzucił mi Szymon dodałam:- Jej, nie takim o jakim myślisz. Poza tym jeśli już
chcesz znać prawdę, to przekonałam raczej młodego capa. Na spotkanie przyszedł nie
Władysław Kamiński, ale jego syn.
-
Karol?
- Krzysztof.- Sprostowałam.- I okazał się być wcale w porządku. Myliłeś się, bo nie
jest podobny do ojca. Ale prawdę mówiąc przed spotkaniem sądziłam, że odniosę
sromotną klęskę. Nazwałam go i jego rodzinę wrednymi i mściwymi snobami, a
Build&Project firmą bez zasad i etyki.
-
Jezu…
-
Ale nie miałam pojęcia, że mężczyzna z którym rozmawiam to Kamiński.
-
Sądziłaś, że gdy zastałaś w biurze młodego faceta, to Władysław Kamiński
ponownie z ciebie zadrwił wysyłając jednego ze swoich kilku pomocników?
-
Coś w tym stylu.- Bąknęłam już bez rozbawienia, bo jakoś nie chciałam zdradzać
Szymkowi mojego momentu załamania w męskiej toalecie której świadkiem był
Krzysiek jak kazał mi do siebie mówić. Ale jak się okazało nie ma tego złego co
by na dobre nie wyszło: przynajmniej dzięki temu uniknęłam sprzedaży firmy
Mariusza. Wiedziałam, że gdyby tutaj ze mną był, byłby ze mnie bardzo dumny. Bo
ja taka właśnie byłam.- Ale na szczęście wszystko się dla mnie dobrze
skończyło. Takie krytyczne uwagi pozwoliły mu dostrzec moją niechęć. No i
wydawało mi się nawet, że on nie miał pojęcia o szantażu jaki zastosował wobec
nas jego ojciec.
-
Bzdura: musiał wiedzieć.
-
Nie, mówię serio: w niczym nie przypominał aroganckiego głosu swojego ojca jaki
miałam wątpliwą przyjemność słyszeć podczas naszej rozmowy telefonicznej.
Wydawał się być bardzo ciepłym człowiekiem.
-
Może i tak, ale radzę ci: nie daj się zwieść. Prezesem wielkiej korporacji nie
zostaje finalista konkursu na filantropię ale zatwardziała ryba biznesu.
-
Więc najwyraźniej Krzysztof Kamiński jest jeszcze młodym nieukształtowanym
narybkiem.- Moja uwaga rozśmieszyła Szymka, ale po niej i tak domagał się
szczegółowych wyjaśnień dokładnej współpracy między dwiema firmami. Wyjaśniłam
mu więc, że pod swoją marką będziemy świadczyć usługi architektoniczne, które
realizować będzie Build&Project i odwrotnie: jeśli jakaś osoba fizyczna lub
prawna zgłosi się do nas automatycznie będziemy polecać wykonie projektu
Build&Project. Przez okres trwania umowy nie możemy tylko przyjmować prywatnych
zleceń których nie realizowałaby firma Kamińskich; Krzysztof jednak zapewniał
mnie, że pracy dla architektów będzie i tak aż nadto przy tym co już mają
zaplanowane. Na koniec Bralczyk z niedowierzaniem pokręcił głową podsumowując:
-
To za piękne by było prawdziwe. Uwierzę dopiero wtedy gdy zobaczę.
Zobaczył
to prawie półtora miesiąca później gdy po licznych korektach i uwagach obu
stron oficjalnie sfinalizowaliśmy transakcję podpisując dwuletnią umowę. Nie
obyło się naturalnie bez problemów: Władysław Kamiński był wściekły gdy
dowiedział się, że jego syn zaproponował nam tak niekorzystny dla siebie układ
gdy wchłonięcie miał praktycznie w kieszeni. Posunął się nawet do osobistego
spotkania ze mną podczas którego wszystko przed czym ostrzegał mnie Szymon
okazało się prawdą: to był mściwy, egoistyczny bogacz, który chodziłby po
trupach do celu. Gdyby nie jego syn z pewnością spełniłby swoje groźby.
Swoją
drogą uważałam to za zadziwiające: stary Kamiński nie wyglądał zbytnio na
mężczyznę zdolnego do miłości, ale wobec syna postępował wyjątkowo łagodnie.
Owszem, również krzyczał na niego czasami nawet mocno przy tym gestykulując,
ale koniec końców akceptował i szanował jego zdanie. A gdy miałam okazję
zobaczyć ich starcie przekonałam się, że Krzysztof Kamiński również potrafi być
twardym mężczyzną. Jego spojrzenie wytrzymywało konfrontację ze spojrzeniem
ojca a rysy twarzy stawały się przy tym zacięte. Być może w przyszłości będzie
podobny do ojca, ale nie tak bezwzględny. I przede wszystkim był bezwzględny,
ale również dobry. Ta sama cecha u jego ojca, który dbał tylko o własne
interesy była zdecydowanie negatywna. Może to nawet zasługa żony Krzysztofa,
która była w zaawansowanej ciąży i którą wyraźnie kochał. Gdy już
zrealizowaliśmy umowę zaproponował mi i Szymkowi jako głównym udziałowcom
spotkanie na kolacji w jego domu, ale ja się od tego wymówiłam.
-
Ewelina, nie możesz odmówić. – Perswadował mi Bralczyk na stronie.- To jednak z
nieopisanych reguł biznesu. W ten sposób tylko go obrazisz, a przecież mamy wobec niego duży dług wdzięczności.
-
Przykro mi. Nie jestem w nastroju na przyjęcia i byłabym koszmarnym
towarzyszem.
-
Więc szybko stamtąd pójdziemy.
-
Naprawdę nie mogę. Nie nadaję się do takiego towarzystwa, a ty z pewnością
zareprezentujesz mnie lepiej.
-
Ewelina…
-
Pożegnaj ode mnie Krzysztofa.
-
Jak chcesz. I...
- Tak?
- Chciałem jeszcze raz ci podziękować. Za to co zrobiłaś dla biura architektonicznego.
- Tak?
- Chciałem jeszcze raz ci podziękować. Za to co zrobiłaś dla biura architektonicznego.
-
Nie zrobiłam tego dla ciebie i z powodu twoich gróźb, ale dla Mariusza. Gdyby
to ode mnie zależało to posłałabym cię z torbami.- W odpowiedzi Szymek
uśmiechnął się do mnie doskonale wiedząc, że jest to żart. W ciągu ostatnich
trzech miesięcy osiągnęliśmy coś na kształt porozumienia, a że Szymon wciąż
zapoznawał mnie ze sprawami firmy wdrażając w jej finanse i specyfikę
spędzaliśmy ze sobą przynajmniej kilka godzin dziennie. Stąd wiedziałam, że
jego niechęć do mnie minęła. Daleko nam było do przyjaciół, ale przynajmniej
nie kłóciliśmy się na każdym kroku jak na początku.
-
A więc bezpiecznej podróży do domu. Zamówić ci taksówkę?
-
Nie, wrócę autobusem. Do zobaczenia.
-
Do jutra.- Pożegnałam się z nim. A następnie zadzwoniłam do Moniki, której
wcześniej obiecałam natychmiastowy telefon zaraz po podpisaniu umowy. Odebrała
już po trzech sygnałach krzycząc do słuchawki gratulacje. Byłam zdziwiona, iż o
tym wie, ale szybko wyjaśniła mi że Wiktor właśnie przyjechał do fundacji
dzieląc się tą dobrą nowiną. Z jej paplaniny zrozumiałam, że chyba nadal tam
jest. Gdy się rozłączyłam zaczęłam się zastanawiać nad swoimi podejrzeniami.
Czyżby Wiktor wciąż kochał Monikę? I czyżby ona nie była mu tak mocno niechętna
jak chciała udawać? Doskonale pamiętam jak mi go kiedyś opisała zaledwie kilka
miesięcy po ich rozwodzie, gdy wspólnie szykowałyśmy zaproszenia na mój ślub z
jej bratem a ja po raz pierwszy odważyłam się o to zapytać:
Przecież go widziałaś: bufon, nudziarz i do tego
ponurak. Jedyne o czym potrafi gadać to te papierki zwane pieniędzmi i o tym
jak można je zarobić. (…) Najbardziej drażniło mnie jego podejście do tego gdy
zamiast wolontariatu wybrałam regularną pracę w fundacji. Po prostu wyśmiał
mnie. Powiedział, że zabawa w zbawcę świata mi nie pasuje a miejsce kobiety
jest w domu. I wtedy po dwóch latach związku zrozumiałam, że nie patrzymy tak
samo, że mamy inne priorytety, co innego jest dla nas ważne. (…) Poza tym praca
w fundacji i pomoc w sierocińcu jest dla mnie ważna. To nie były jakieś wymysły
jak protekcjonalnie to nazywał. Tak więc zrozumiałam, że wolę już zostać
rozwódką niż matką dziecka takiego buraka męcząc się z nim przez całe życie i
czekając aż do reszty go znienawidzę.
Tyle,
że najwyraźniej Monika go nie znienawidziła. Czekając na przystanku autobusowym
pomyślałam, że muszę o tym z nią delikatnie porozmawiać, ale ta myśl szybko
zniknęła mi z głowy. Nie było przecież sensu by się między nich wtrącać. W
końcu mogło mi się tylko wydawać: Wiktor w czasie trwania mojego małżeństwa z
Mariuszem a nawet naszego narzeczeństwa przyprowadzał do domu pani Agaty
(swojej byłej teściowej) swoje nowe partnerki. A i Monia całkiem niedawno
zaczęła się z kimś spotykać. Ostatnio podczas rozmów coraz częściej napomykała
o dziecku. I choć ten temat wciąż był dla mnie bolesny choć ona nie zdawała
sobie z tego sprawy to mimo to wiedziałam, że właśnie dlatego to jest dla niej
ważne (bo zwykle gdy ktoś skupia się na swoim bólu czasami nie potrafi dostrzec
tego samego rodzaju bólu innych). No i niezaprzeczalnie miała 40 lat: zbliżała
się więc do progu w którym ciąża jest niebezpieczna nie tylko dla dziecka, ale
i dla jego matki. Długo nie zaprzątałam sobie tym głowy wracając do swojego
pierwszego sukcesu zawodowego jako prezes biura architektonicznego
„Jastrzębski”. Wciąż nie mogłam uwierzyć, że mi się powiodło, ale dzięki temu
zaczęłam wierzyć w siebie.
Godzinę
później, z powodu korków, z lekkim opóźnieniem dotarłam do własnego mieszkania.
Ale wchodząc na piętro zauważyłam stojącą pod nimi kobietę, która właśnie do
mnie dzwoniła. Rozpoznając ją w odruchu tchórzostwa chciałam się wycofać i
schować, ale przypominając sobie o niedawnym sukcesie postanowiłam udowodnić
sobie, że jednak potrafię być twarda. Dlatego odważnym krokiem pokonałam
pozostałą długość schodów.
-
Pani Jastrzębska, co za niespodzianka. Dzień dobry.- Przywitałam się ze swoją
teściową o której jeszcze niedawno myślałam. Czyżbym podświadomie to wyczuwała,
pomyślałam z przekąsem zanim mi nie odpowiedziała:
-
Dzień dobry Ewelinko. Już myślałam, że cię nie zastanę albo że…że robisz
zakupy.- Dodała, choć wiedziałam co tak naprawdę zamierzała powiedzieć: albo że
się przede mną ukrywasz.
-
Dziś byłam trochę dłużej w biurze. Udało nam się odpędzić zagrożenie
spowodowane Kamińskimi.
-
Naprawdę? To cudownie. Mariusz pewnie by się cieszył.
-
Na pewno.- Odpowiedziałam. I choć wciąż wspomnienia o byłym mężu nie pozostały
wolne od bólu, to jednak teraz zauważyłam, że z czasem się on przytępił. Bo
ściskanie w gardle w reakcji na usłyszenie imienia zmarłego męża nie było tak
silne jak dwa miesiące temu. Chwilę później z torebki wygrzebałam odpowiedni
klucz zapraszając panią Agatę do środka. Nie chciałam z nią rozmawiać, ale
skoro ona tego chciała nie mogłam tak po prostu jej zignorować. Dlatego
zaproponowałam jej coś do picia i wyjęłam ciasteczka. Potem, już siedząc przy
stole wymieniłyśmy jakieś banalne uwagi o naszym samopoczuciu czy pogodzie.
Dopiero później pani Jastrzębska odezwała się przechodząc do celu spotkania:
-
Ja…przyszłam cię przeprosić. Wiem, że powinnam to zrobić już wiele tygodni
temu, ale czułam wielki wstyd. Choć paradoksalnie z każdym upływającym dniem
tylko się zwiększał.- Zrobiła krótką pauzę jakby próbując zebrać myśli.- Wiem
jaka byłam niesprawiedliwa nie dając ci wcześniej szansy. I tak, miałaś rację
to z powodu podejrzenia u ciebie ciąży postanowiłam zakończyć spór wrogości
jaki między nami nastał, ale w ciągu ostatnich dni poznałam cię jaką kochającą,
ciepłą i dobrą osobę godną mojego zmarłego syna, świeć Panie nad jego duszą. I
nie mogę nie przyznać, że uczyniłaś go szczęśliwym. Bardzo go kochałam tak samo
jak ty. To głównie ta cecha powoduje, że stałyśmy się sojuszniczkami, ale nie
tylko. Nawet nie wiesz jak żałuję, że swojego zachowania. Ale tak bardzo się
bałam że złamiesz Mariuszkowi serce, że niedługo przy nadarzającej się okazji
się z nim rozwiedziesz, że tylko udajesz iż ci na nim zależy. Gdy zostaniesz
matką zrozumiesz mnie lepiej: każda chce jak najlepiej dla swoich dzieci i nie
spocznie gdy…Boże święty, wybacz: nie miałam zamiaru doprowadzić cię do łez. To
nie była celowa złośliwość. Ja…
-
Wiem.- Uspokoiłam ją cicho mimo wzbierających łez. Bo o dziwo wierzyłam w to iż
mówiła prawdę. Może to dlatego odważyłam się wyznać:- Chodzi o to, że niespełna
pół roku temu zdecydowaliśmy z Mariuszem o tym że chcemy mieć dziecko; starania
rozpoczęliśmy po dwóch miesiącach. Ale nie udało się. W dniu wypadku dostałam
miesiączki, która nawet nie dała mi cienia nadziei.
-
Tak mi przykro.
-
Mnie też. Bo także przygnębia mnie myśl o tym, że nie byłam w stanie dać mu dziecka.
Być może w tym miała pani rację.
-
Nie, nie miałam. Jestem pewna, że kiedyś…to znaczy że na pewno możesz mieć
dzieci.- Pani Agata pogłaskała mnie po ramieniu.- Ale choć to bardzo trudne, czasami
musimy pogodzić się z wyrokami Pana, nawet takimi które wydają się nam być
bardzo niesprawiedliwe. Być może tak miało po prostu być.- Zakończyła. Nic na
to nie odpowiedziałam. Pogodzić się z wyrokami Pana? Tak miało być? Nie cierpiałam
tak marnych imitacji pocieszenia, bo stawiały Boga w krzywym świetle. Tak jakby
był mściwym i okrutnym draniem, który cieszy się gdy może kogoś wystawić na
próbę. A ja chciałam widzieć go jako łagodnego staruszka, który z troską
przygląda się życiu na ziemi nie mogąc w
nie ingerować. Gdybym nie mogła tego robić chybabym się załamała. W końcu jeśli
nie w nim to w kim miałabym szukać oparcia? Musiałam wierzyć, że moim losem nie
kieruje ślepy traf, że jest coś większego ; „coś” na co mogę liczyć w każdej
sytuacji.- Rozmawiałaś z Grażynką?- Usłyszałam po dłuższej chwili jej pytanie.
-
Nie. Od czasu zwolnienia się z pracy nie miałyśmy okazji się spotkać.- Wyznałam
z niejakim zawstydzeniem. Bo przecież od tego czasu minęły już 3 miesiące, a
oprócz krótkiej rozmowy telefonicznej (to ona do mnie zadzwoniła pytając o to
czy wiedziałam o planach wyjazdu Artura) nie miałyśmy żadnego kontaktu.
-
Więc pewnie nie wiesz o wyjeździe tego hultaja?
-
To akurat wiem od Moniki.
-
Ach tak. Biedna ta moja siostra. Przez tego bęcwała tylko osiwieje i przedwcześnie
się zestarzeje. Wyjechał już ponad 2,5 miesiąca temu a nawet się z nią nie
kontaktował, wiesz? Nie zdradził gdzie dokładnie zamierza się zakwaterować,
czym się zająć, gdzie ma dzwonić w razie konieczności pilnego kontaktu. Po
prostu tak sobie pojechał. Mnie osobiście to cieszy, ale Grażynka boi się, że
coś mu się mogło stać.
-
Przecież rodzice przesyłają Arturowi pieniądze.- Zauważyłam.- Stąd muszą mieć
jakiś…
-
No właśnie nie.- Przerwała mi pani Agata.- Zamknął swój rachunek w Polsce, więc
nawet gdyby moja biedna siostra z Grzegorzem chcieliby mu pomóc to nie mogą. Poza
tym...- Staruszka ściszyła głos:-…ta jego dziewczyna wczoraj urodziła.
-
Alicja? No tak: w końcu przecież zbliżał się jej termin. To chłopiec czy
dziewczynka?
-
Chłopiec. Grażynka z Grzesiem dziś pojechali do niej do szpitala.
-
To chyba dobrze.- Skomentowałam, bo pani Agata wyraźnie czekała na moją
reakcję. Szybko zorientowałam się dlaczego: miała kolejnego newsa.
-
Chyba tak skoro to ich wnuk.
-
Więc zrobili już badania? Potwierdziło się, że to Artur jest ojcem dziecka?
-
Nie, jego ojcostwo wydało się w inny sposób. Zostawił Alicji pieniądze, a przed
swoim wyjazdem poprosił rodziców by w razie potrzeby się nią zajęli. Tak więc w
końcu wziął odpowiedzialność i za dziecko i za jego matkę. Chociaż nie powinien
wyjeżdżać. W końcu jaki z niego ojciec skoro nawet nie przyjechał na narodziny
swojego syna? Wiem, że nie spotyka się już z tą całą Alą, ale mimo wszystko…- Pani
Jastrzębska lamentowała na Artura (co nie było niczym dziwnym, bo zawsze miała
go za utracjusza i nicponia porównując do prawie idealnego Mariusza) ja wciąż nie mogłam otrząsnąć się z szoku. A więc jednak
oszukiwał mnie mówiąc, że na pewno nie jest ojcem. I do tego mówił to z takim
przekonaniem, że naprawdę mu uwierzyłam. No cóż, ale mogłam się tego po nim
spodziewać skoro z takim samym powodzeniem ukrywał przede mną chorobę męża. Pozostało
mi się tylko cieszyć, że przynajmniej gdy dziecko przyszło na świat przyznał
się do niego. Lepiej późno niż wcale.
***
Czując
wyrzuty sumienia z powodu zaniedbania pani Grażynki, odwiedziłam ją w sobotnie
popołudnie uprzednio o tym informując. Moja wizyta bardzo ją ucieszyła:
wyraźnie była zadowolona z narodzin swojego wnuka, bo wciąż o nim opowiadała podkreślając
jego podobieństwo do Artura: kolor oczu, układ podbródka…Zarzekała się nawet iż
mają taki sam uśmiech, choć przecież kilkudniowe niemowlęta się nie uśmiechają
czego nie miałam serca jej wytykać. Słuchając tego wróciło poczucie zazdrości. Miałam
dwadzieścia osiem lat i sądząc po tym jak silnym uczuciem darzyłam Mariusza wątpiłam
w to, że kiedyś zdołam się jeszcze raz zakochać. Może po odczekaniu kilku lat
zdecyduję się na związek z jakimś rozsądnym mężczyzną, którego będę w stanie
darzyć szacunkiem i przywiązaniem, ale nigdy nie miłością. Na dodatek ze
świadomością, iż robię to tylko po to by mieć dziecko. Bo choć z biegiem
miesięcy było mi coraz łatwiej, poczucie straty i niejakiej melancholii mnie
nie opuszczało. Najgorsze było chyba to uczucie pustki i zagubienia, świadomość
tego iż w domu nikt na mnie nie czeka, iż po pracy wrócę do pustego domu
pełnego wspomnień. Mówiąc o tym Celinie (pomimo zwolnienia z pracy nadal
pozostawałyśmy w kontakcie) wykonałam kolejny krok w stronę uporania się ze
stratą Mariusza: wynajęłam nasze mieszkanie zastępując je małą kawalerką. Początkowo
chciałam je sprzedać: wiedziałam że nigdy nie będę mogła być w tym miejscu
szczęśliwa, bo każdy kąt wypełniało wspomnienie o byłym mężu, ale jednocześnie
coś mnie przed tym powstrzymywało. Dlatego postarałam się o rozsądnych
lokatorów a za czynsz spokojnie mogłam żyć w swoim jednopokojowym mieszkanku w
zwykłym bloku oddalonych od biura architektonicznego zaledwie o dwa przystanki
tramwajem. Ponadto za nadmiar pieniędzy mogłam spokojnie zapłacić rachunki i
robić zakupy, dlatego zrezygnowałam z pensji w biurze. Szymek na samym początku w ogóle tego nie
komentował: wiedziałam że wyraźnie uważa to za zagrywkę taktyczną by pokazać,
iż nie zależy mi na pieniądzach męża. Jednak gdy minął czwarty miesiąc i
wyraźnie zmieniło się jego nastawienie do mnie poruszył tę kwestię w jednej z
rozmów.
-
Ewelina, wiem że kiedyś rzucałem pod twoim adresem oskarżenia, ale nikt nie
będzie miał za złe jeśli będziesz wypłacać sobie pensje. A Wiktor mówił mi, że nie
ruszyłaś pieniędzy przelewanych na twoje konto i nawet je zwróciłaś.
-
Bo nie są mi potrzebne. Pieniądze z wynajmu mieszkania Mariusza spokojnie
starczają mi na pokrycie bieżących wydatków. A wbrew temu co wcześniej
sugerowałam nie mam zbyt dużych potrzeb.
-
Nawet jeśli tak jest, to te pieniądze ci się po prostu należą. Pracujesz na
nie.
-
Tego co robię nie można nazwać pracą. Wciąż musisz mi wszystko tłumaczyć i mnie
uczyć.
-
Wiesz, jeśli to cię pocieszy to w wielu firmach rodzinnych na tym właśnie
polega zarządzanie przedsiębiorstwem.
-
To mnie nie pociesza. Poza tym przyszedłeś tutaj chyba po to by uzyskać mój
podpis, prawda?- Zmieniłam temat co spowodowało jego ciężkie westchnienie. Niechętnie
podał mi do podpisania dokument wstępnej umowy z nowym klientem na budowę dużego
domu dla jakiegoś aktora, którą przysłał ktoś z Build&Project. Krzysztof
Kamiński nie kłamał: współpraca z jego firmą wyraźnie poprawiła wizerunek i
sytuację finansową biura architektonicznego. Wcześniej nigdy nie otrzymywaliśmy
zleceń tego typu, o czym poinformował mnie Szymon.
-
Dzięki. A wracając do wcześniejszej kwestii…Mariusz dał ci swoje pieniądze, bo
tego chciał a nie po to byś z nich nie korzystała.
-
Szymek, mówiłam ci że…
-
A ja ci mówiłem że to głupota.- Upierał się.- Nie musisz karać się za jego
śmierć.
-
Wcale tego nie robię.- Odpowiedziałam świadoma, że nie odpuści jeśli nie wyznam
mu prawdziwych przyczyn swojego zachowania.-
Ja po prostu nie potrafię tego zrobić. To mój mąż na to zapracował, nie ja. Poza
tym jak mogłabym szastać jego pieniędzmi na prawo i lewo? Na co miałabym je
wydać? Na nowe cuchy? Przecież jestem w żałobie. Na wycieczkę? Też odpada bo
mam zobowiązania w firmie, poza tym nie mam na to ochoty. Z tego też powodu
odpadają inne rozrywki.
-
Doskonale to rozumiem, ale przecież pensja którą zarabiasz harując tutaj ci się
należy i nie jest żadną jałmużną.
-
Ja też to rozumiem, ale skoro jej nie wydam to po co ma tracić wartość na moim
konie skoro może procentować w biurze jako obrót?- Słysząc to Bralczyk pokręcił
głową.
-
Coraz więcej rozumiesz. Nie wiem czy się z tego cieszyć czy nie.
-
Jasne, że cieszyć. Aha, i skoro już mowa o pieniądzach to zauważyłam, że ktoś
dawno nie brał urlopu i jeśli nie wykorzysta go do końca roku to po prostu
przepadnie.
-
Nie miałem ochoty. Lubię swoją pracę.
-
Ja też lubię jeść, ale to nie znaczy że zamierzam robić to cały czas.
-
Okej, pokonałaś mnie: nie będę się już czepiał twojej charytatywnej pracy jako
prezes biura a ty nie wyślesz mnie na przymusowy urlop. Stoi?
-
Stoi.
-
Świetnie. Na razie.- Udając przerażenie, Szymek opuścił moje biuro. A ja
delikatnie uśmiechając się pod nosem wróciłam do właśnie przerwanej lektury dokumentów
finansowych.
***
Minął
czwarty, piąty a potem szósty miesiąc od śmierci Mariusza, a ja z przerażeniem
uświadomiłam sobie, że powoli się z tym godziłam. Był to powolny proces;
praktycznie niedostrzegalny, ale wraz z Nowym Rokiem uświadomiłam sobie zmiany
jakie we mnie zaszły. Każdego dnia coraz mniej o nim myślałam, wspomnienia naszego
związku z Moniką czy Szymkiem nie wywoływały we mnie bólu ale tylko niejaką
melancholię a czasami nawet radość. Owszem, czasami łapałam się na tym że w
danej konkretnej sytuacji mi go brakowało, ale zdarzało się to coraz rzadziej. Ponadto
zmusiłam się do odwiedzenia jego grobu i od tamtej pory robiłam to przynajmniej
raz w miesiącu. Wróciłam też do wizyt w ośrodku, złożyłam nawet jedną Alicji by
zobaczyć małego Piotrusia. Czasami spotykałam się też z Celiną czy Moniką, odwiedzałam
swoją teściową czy państwa Chojnackich, a w pracy widywałam się z Wiktorem czy Szymkiem
z którym z biegiem czasu zaczęłam rozmawiać nie tylko na tematy zawodowe.
Unormowałam
sobie nawet rytm dnia: od rana pracowałam w biurze architektonicznym, potem
przewracałam z kąta w kąt z jakąś książką lub coś gotowałam. Próbowałam znaleźć
w sobie jakąś pasję, bo prawdę mówiąc praca w firmie jako prezes mi nie
odpowiadała. Zwłaszcza teraz gdy świetnie prosperowała i właściwie wciąż trzeba
było na bieżąco załatwiać masę biurokracyjnych spraw. W sumie wiedziałam, że mogłabym
przekazać pełnomocnictwo Szymkowi (teraz ufałam mu już całkowicie), ale chyba
wstrzymywałam się z tym tylko dlatego, by mieć jakieś zajęcie.
Zmianę
przyniósł luty gdy Monika zaproponowała mi wizytę w sierocińcu w którym
pracowała jako wolontariusza. A w zasadzie to niejako ją na mnie wymusiła, bo z
powodu jakiejś pilnej sprawy w fundacji musiała zrezygnować ze swojego dyżuru i
poprosiła mnie o to bym poszła zamiast niej. Od razu zaprotestowałam właściwie
sama nie wiedząc dlaczego. Chyba po prostu jakaś cześć mnie się tego bała. Ostatecznie
jednak się zgodziłam.
To
był strzał w dziesiątkę. Dom dziecka okazał się być nie tak strasznym miejscem
jak czasami opisują to gazety czy inne media. Po prostu przypominał jakiś
ośrodek młodzieżowy tyle że mniej barwie wyposażony i bez większych
atrakcji. Dzieciaki właściwie mnie ignorowały, a moim zadaniem było zapobiegać
konfliktom. Na szczęście do żadnego nie doszło. Zamiast tego mała, najwyżej
siedmioletnia dziewczynka poprosiła mnie o przeczytanie jej książeczki. Patrząc
na siedzącą przy biurku opiekunkę wzrokiem spytałam ją o pozwolenie, a gdy
skinęła głową zaczęłam wybierać z małą odpowiednią lekturę. Potem zaczęłam bawić
się nią lalkami, aż dołączyło do nas kilka innych osób. Wtedy zaproponowałam
zabawę zespołową. I ani się nie spostrzegłam a minęły moje cztery godziny. Wieczorem,
gdy Monika przyszła mi podziękować wiedziałam już co chcę robić, więc
oznajmiłam jej:
-
Też chcę zostać wolontariuszką.
O
dziwo Monia nie była do tego pomysłu tak radośnie usposobiona jak ja. Mówiła
mi, że w ogóle nie mam doświadczenia w tej materii, że takie dzieciaki z
sierocińca nieźle potrafią dać w kość, a czasami nawet obrazić a ja nie mam na
to wystarczająco silnego charakteru. Tyle że im bardziej piętrzyła trudności, to
ja coraz bardziej zapalałam się do tego pomysłu nie słysząc jak w ramach
konsensusu i półśrodka proponuje mi pracę w fundacji. A ja wcale nie chciałam
wykonywać kolejnej nudnej pracy polegającej na administracji. Chciałam czytać książki
małym siedmioletnim dziewczynkom widząc radość na ich twarzach, bawić się z
nimi, słyszeć ich śmiech. I owszem zdawałam sobie sprawę, że wiele z nich ma
problemy ze sobą: w końcu to nie było przedszkole czy żłobek a miejsce gdy mieszkały
niechciane dzieci. Ale potrzebowałam wyzwania. Potrzebowałam bodźca, który choć
trochę przywróci mi radość życia i zapełni pustkę po Mariuszu. Tyle, że gdy
wyjaśniłam to bratowej ta pokręciła tylko głową:
-
I właśnie dlatego to jest zły pomysł. Chcesz robić to z niewłaściwych pobudek.
No ale cóż, porozmawiam o tym z moją przełożoną. A ty w międzyczasie jeszcze
się nad tym zastanów. Gdy za miesiąc wciąż będziesz chciała zostać
wolontariuszką to wznowimy tę rozmowę, okej?
-
Okej.- Zgodziłam się, choć taka długa przerwa była mi trochę nie w smak. Ja
byłam pewna, że nie zmienię zdania i trochę zirytowało mnie to, że Monia miała
mnie za niedojrzałą gówniarę, która najpewniej to zrobi.
Rozmowę
wznowiłyśmy półtora miesiąca później; minął kolejny gdy mogłam w końcu odbyć swój
pierwszy „dyżur” jak to nazywałam. Na razie jednak tylko w towarzystwie innej
wolontariuszki, która szczegółowo wyjaśniała mi specyfikę działania domu
dziecka.
Chyba
najbardziej zdumiewało mnie to, że tylko niewielki odsetek dzieci rzeczywiście
jest sierotami. Większość pochodziła z rozbitych, patologicznych, ubogich bądź też
wygodnickich rodzin, które ich nie chciały. W dodatku przynosiły tylko
dodatkowy ból sporadycznie odwiedzając bądź nie dotrzymując słów o złożonych obietnicach
rodząc próżne nadzieje mieszkających tu dzieci. W tym Monika miała rację: ta sytuacja
rzeczywiście budziła mój głęboki żal i niesmak co sprawiło, że być może
zaczęłam angażować się za bardzo. Nawet na szkoleniu surowo mi tego zabraniano,
ale do jednej dziewczynki przywiązałam się szczególnie: właśnie do owej
siedmiolatki Kamili, która pierwszego dnia poprosiła mnie o to bym przeczytała
jej książkę. Dlatego z każdym następnym cotygodniowym spotkaniem kupowałam inną
lekturę, którą jej potem czytałam. Oczywiście czytałam ją też grupce
dzieciaków, które również wykazywały chęć by się temu przysłuchiwać. Gorzej
było ze starszymi: niektórzy z nich wciąż wpatrywali się w swoje komórki (dość stare
modele prawdopodobnie prezenty od jakichś krewnych), robili kawały młodszym,
oglądali coś w telewizji lub odrabiali lekcje. Mało wykazywało chęć na
jakiekolwiek, nazwijmy to wyższe rozrywki. Próbowałam to zmienić, ale po dwóch nieudanych
próbach przestałam. W końcu byłam wolontariuszką a nie opiekunką więc nie
mogłam ich do niczego zmusić.
Ponad
dwa miesiące później, w końcu przełożona pozwoliła mi na samodzielne dyżury; to
znaczy jako wolontariuszka, bo i tak podczas każdego spotkania miała tam być
obecna opiekunka. Ale cieszyłam się z tego jak mało z czego po śmierci męża. I
tak szukałam gier i zabaw dla dzieci w różnym wieku, czytałam poradniki
pedagogiczne poważnie podchodząc do swojego zajęcia. Nawet Szymon zauważył, że bardzo
się w to wkręciłam, ale w przeciwieństwie do Moniki mnie nie krytykował. Co
więcej uważał to za dobry pomysł. Tyle, że z czasem okazało się, że bycie
wolontariuszką nie jest tak proste jak sądziłam.
Z każdą cześcią przekonuję się coraz mocniej, że masz ogromny talent i ciągle się rozwijasz.
OdpowiedzUsuńUmiejętnie łączysz wątki i postacie z róznych opowiadań. Gratuluję.
Dla mnie, czytając to opowiadanie jest to chwila relaksu, radości i ogromnej przyjemności. Dziękuję.
Ps. Ewelina i Szymon........., coraz bardziej przekonuje się, że pasuja do siebie, więc, może, może, może....
Pozdrawiam
Ania
Czekamy na Artura :-)
OdpowiedzUsuńPowiem ci ze masz wyczucie, bo juz w następnej części planowałam ze się pojawi.:-)
UsuńA kiedy możemy spodziewać się następnej ? :)
OdpowiedzUsuńZawsze zadziwia mnie to, że pytania tego typu pojawiają się głównie wtedy, gdy mam zamiar wstawić następną część. I teraz mam "rozkmninę": czy dzięki temu nieświadomie czytelnik motywuje mnie w ten sposób do pisania następnego rozdziału czy to po prostu zgranie w czasie. :-) Ale odpowiadając na twoje pytanie to kolejna część będzie za chwilę.
UsuńPozdrawiam :-)