Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 10 kwietnia 2016

Maskarada część XVII


W pierwszą rocznicę śmierci Mariusza zamówiłam w miejscowym kościele mszę. Razem ze mną przybyła na nią Monika z matką, państwo Chojnaccy (choć nadal bez Artura, który wciąż przebywał za granicą i bardzo rzadko kontaktował się z rodziną), Szymon oraz inni pracownicy biura (jako że kościółek znajdował się niedaleko niego, msza odbywała się o siódmej rano przed pracą, a dzień wcześniej wszyscy pracownicy zostali o tym powiadomieni). Potem odwiedziłam cmentarz uprzednio uprzedzając Bralczyka, że spóźnię się do pracy. Tam, patrząc na nagrobek Mariusza zaczęłam myśleć o własnym życiu niejako zdając z niego relację zmarłemu mężowi, choć tylko w swoich myślach. Powiedziałam mu więc o zmianach jakie nastąpiły w minionym roku po jego śmierci, choć było to irracjonalne, bo przecież i tak o tym wiedział- a przynajmniej taką miałam nadzieję. Bo chciałam wierzyć  w to, że gdzieś tam w górze bądź całkiem niedaleko mnie jest Mariusz. Że przygląda się moim działaniom, wspiera mnie w tym co robię i aprobuje moje wybory. Chciałam wierzyć, że wciąż mnie kocha i kiedyś się z nim spotkam. Bo ja nie przestałam go kochać.
Wybaczyłam mu nawet fakt, że zataił przede mną prawdę o swojej chorobie; z czasem zrozumiałam i zaakceptowałam jego wybór. W tym Artur miał całkowitą rację: nawet gdybym od samego początku znała prawdę to i tak nie opuściłabym Mariusza. I tak zostałabym jego żoną. Może tylko każdego dnia bałabym się, że obudzę się obok martwego ciała; może wcześniej postarałabym się o dziecko rozumiejąc jego potrzebę zostawienia po sobie śladu. Ale i w tym Chojnacki się nie mylił: nie zrobiłabym tego z własnych przekonań i rzeczywistych chęci, ale litości wobec nieuchronności losu oraz choroby męża. A tego z pewnością by nie chciał. Otrząsając się z własnych myśli opuściłam cmentarz, a gdy już miałam skierować się na pobliski autobus jaki miał mnie zawieść do pracy zauważyłam stojącego przy bramie Szymka.
- Nie wróciłeś do biura?- Spytałam zaskoczona.       
- Nie. Czekałem na ciebie. Wiedziałem, że to nie będzie dla ciebie łatwe.
- I nie było, ale dałam sobie radę. Chyba teraz najtrudniejsze jest to, że już tak długo nie ma go przy mnie, a ja mimo wcześniejszych obaw umiem bez niego żyć chociaż nie chcę. Brzmi to bardzo nonsensownie?
- Wcale nie. Chodź, wejdziemy do tej kawiarni i napijemy się czegoś; może dostaniesz jakąś bułkę bo pewnie nic jeszcze dzisiaj nie jadłaś.
- Nie, powinniśmy wracać do biura.
- Nonsens, uprzedziłem Romka o naszej nieobecności.
- A inni pracownicy? Powinnam dawać odpowiedni przykład.
- Z pewnością zrozumieją.- Rzekł cicho Szymek patrząc mi prosto w oczy z powagą. I nagle poczułam, że rzeczywiście nie mam teraz ochoty na siedzenie w biurze zawalona stertą papierów.
- Dzięki.- Odpowiedziałam więc tylko i w milczeniu skierowaliśmy się do środka niewielkiego pomieszczenia. Dopiero tam zorientowałam się jak do tej pory było mi zimno. Mimo tego, iż Bralczyk trafił z tym że nie jadłam śniadania to nie miałam ochoty na żaden posiłek. Dlatego trochę zdenerwowała mnie apodyktyczność Szymka który niejako zmusił mnie do wypicia czekolady na gorąco z bitą śmietaną oraz zjedzenia naleśników z jagodami. Po wszystkim musiałam przyznać, że posiłek był smaczny, ale nie powiedziałam tego Szymonowi. Nie lubiłam gdy traktowano mnie jako dziecko, a on tak czasami robił. „Mariusz chciałby byś o siebie dbała” mówił gdy nie chciałam czegoś zrobić co od razu wzbudzało we mnie poczucie winy. Tak jak na przykład teraz. A przecież nie robiłam tego specjalnie: nie głodziłam się, nie starałam na nowo rozpamiętywać szczęścia jakie czułam podczas małżeńskiej sielanki którą zaburzyła śmierć mojego męża, nie poddawałam depresji lub smutkowi który czasami mnie napadał tylko starałam się go w jakiś sposób zażegnać.
- A jak tam dogadujesz się ze swoimi podopiecznymi?- Zmienił temat Bralczyk gdy dopijałam swoją czekoladę.
- Masz na myśli mój wolontariat? W zasadzie to nieźle: ale tylko z młodszymi. Starsi to typowi zbuntowani nastolatkowie. Właściwie to dziewczęta wydają mi się być bardziej krnąbrne od chłopców: może to dziwne, ale chłopcy przy mnie wyraźnie się krępują.
- Nic dziwnego: jesteś młodą kobietą.- Skwitował to.
- A co to ma do rzeczy?- Spytałam.
- Starają ci się zaimponować, popisują się. Właściwie jesteś od nich niewiele starsza.
- Ma prawie trzydzieści lat.
- Do tego brakuje ci pewnie trzy czy cztery lata.
- Tylko dwa.
- Więc i tak jesteś pierwszą kobietą jaką znam która zawyża swój wiek.
- No cóż, jakoś nie wydaje mi się to być czymś co ma znaczenie. A wracając do tematu, to nadal nie rozumiem twojego toku rozumowania.
- To proste: pamiętasz jak reagowały dziewczyny na młodego nauczyciela w szkole?
- Sprowadzasz wszystko do podtekstu seksualnego?
- Wcale nie. Ale dla tych chłopaków z ośrodka nie jesteś nudną opiekunką z którą mają do czynienia na co dzień. Wiem co mówię.- Dodał po chwili. A mi przypomniało się to co kiedyś mówił o swoim bracie.
- Kiedyś powiedziałeś, że wcale nie urodziłeś się w złotej kołysce gdy ci to zarzuciłam.
- Bo to prawda.  
- I że masz brata, który dwa lata spędził w domu dziecka.- Drążyłam, chociaż po jego lakonicznej odpowiedzi powinnam domyślić się, że wcale nie ma ochoty o tym rozmawiać. No cóż, nigdy nie grzeszyła taktem. Na szczęście Szymon długo nie przedłużał mojej udręki tkwiąc w uporczywym milczeniu.
- Właściwie to…to dużo z tego czasu spędził w rodzinie zastępczej.- Dokończył z wahaniem. Tak, teraz już zyskałam pewność, że ten temat wyraźnie nie był tym który chciał podjąć. Dlatego wycofałam się:
- Przepraszam cię: nie chciałam być wścibska.
- I nie jesteś. Po prostu…po prostu wciąż gdy o tym myślę mam wyrzuty sumienia. Choć nie mogłem niczemu zapobiec: nie miałem dochodów, studiowałem i choć byłem gotów je rzucić to i tak nigdy nie przyznano by mi prawa do opieki nad nastoletnim bratem. Ale mimo to próbowałem. Byłem wtedy wściekły na ojca: matka już nie żyła, a on nawet nie kiwnął palcem by się zmienić. Wtedy było z nim ciężko: wspominałem ci chyba że był alkoholikiem?- Gdy skinęłam głową kontynuował:- No więc wtedy stał się wrakiem samego siebie: miał gdzieś mnie i Kamila, liczyło się tylko kolejne piwo czy wódka. A gdy był w cugu stawał się kimś innym człowiekiem: nie raz widziałem ślady na ciele Kamila choć zarzekał się że to nie ojciec tylko jego własna nieporadność. W końcu jeden z życzliwych sąsiadów doniósł o tym opiece społecznej. I tak mój 16-letni brat musiał przeżyć wstyd gdy rozprawa w sądzie ujawniła w jakich warunkach żył; ja już wtedy wynajmowałem w stolicy akademik łapiąc się każdej fuchy.
- Mówisz o tym tak jakbyś był bardzo niezadowolony. A skoro traktował twojego brata tak źle, skoro twój ojciec go bił to…
- Tak, ale nawet najgorszy dom, nawet taki jaki stworzył mój ojciec Kamilowi i mi jest lepszy niż ośrodek gdzie nikogo tak naprawdę nie obchodzisz; gdzie jesteś tylko jednym z kilkudziesięciu lub kilkuset bezpańskich dzieci.- Wyrzucił z siebie jednym tchem. Potem, czytając we mnie jak w otwartej księdze z delikatnym uśmiechem oznajmił:- Z twojej miny wnoszę, że się ze mną nie zgadzasz.
- Nie do końca. Może nieczęsto jest tak jak mówisz…- Przyznałam ostrożnie.-…ale mimo wszystko fizyczna krzywda jest haniebna.
- Więc jest lepsza niż krzywda psychiczna?
- Zależy jak na to patrzeć. I w jakim kontekście rozpatrywać. Bo nie można  w stu procentach przyznać, że dom dziecka czyni swoim podopiecznym psychiczne szkody.
- Wiesz co tworzy państwo?
- Słucham?- Odparłam zszokowana tak drastyczną zmianą tematu. Ale okazała się ona być tylko pozorna.
- To nie jest garstka ludzi o podobnym wyglądzie zamieszkująca jakieś terytorium. To są osoby, których łączą wspólne wartości, wspólne poglądy, tradycja, kultura. Powiedz, co by się stało gdybyśmy nie mieli żadnej historii? Gdyby Polska powstała ot tak w wyniku decyzji politycznej zostając wydzielona z jakiegoś kraju? Myślisz, że ludzie tak po prostu by na to przystali? Nie mając ze sobą nic wspólnego? Bez pomników, zabytków, rzeźb, legend czy architektury?
- Myślę, że masz rację, ale mimo wszystko nie można porównywać sierocińca do całego kraju. Nie w tym konkretnym przypadku.
- Wręcz przeciwnie. Ty sama jesteś tego najlepszym przykładem. Jesteś zdrowa, mądra, bogata, piękna…a jednak bardzo nieszczęśliwa.- Słysząc to nagle straciłam wątek. Wiedziałam, iż te komplementy są tylko ilustracją przykładu ale mimo wszystko…Szymon uważał mnie za piękną i inteligentną? W życiu nie pomyślałabym że może mieć o mnie tak dobre zdanie. Zwłaszcza po naszym fatalnym początku. No i po tym jak musiał mi tłumaczyć nawet najprostsze fakty odnośnie biura architektonicznego Mariusza tak bym jako laik mogła je zrozumieć. Do tej pory czuję się jak kretynka na samo wspomnienie. Długo się jednak nad tym nie zastanawiałam, bo on kontynuował:- A to wszystko z powodu osoby którą kochasz. Powiedz, nie wolałabyś znieść złamania ręki czy innej kończyny byleby tylko twój mąż wciąż żył?
- Oczywiście, że tak. To znaczy ta druga wersja. Ale sama jestem teraz wolontariuszką w domu dziecka i naocznie widzę, że nie jest to tak złe miejsce jak sądziłam wcześniej.
- Spędziłaś tam zaledwie kilkanaście wizyt po 60 minut jako wolontariusza.
- To wystarczyło.
- Doprawdy? A co z ośrodkami gdzie młodsze dzieci są regularnie straszone a nawet bite czy gwałcone? Takie też się zdarzają. Ośrodek w którym pomagasz jest hojnie wspierany przez bogatych sponsorów, którzy często kontrolują co się w nim dzieje. Tam nie są umieszczane byle jakie dzieci. Gdyby tak nie było może nie byłoby tam tak kolorowo chociaż i tak nie jest idealnie. Wiesz, kiedyś powiedziałbym, że to głupie ale tak naprawdę to miłość i inne uczucia sprawiają, że człowiek nie jest robotem, a inteligencja odróżnia nas od zwierząt. Choć psychologowie by się z tym nie zgodzili to ja uważam, że to właśnie dlatego na świecie jest tyle morderców i socjopatów. Bo nigdy nie zaznali choćby śladu uczucia.- Nic na to nie odpowiedziałam; wciąż byłam zdumiona przebiegiem naszej rozmowy i spostrzeżeniami Szymka oraz zaciętością graniczącą z pewnością jaka wybrzmiewała z jego słów. To spowodowało, że zaczęłam się wahać. W jakimś stopniu miał rację, ale na pewno nie całym. Pomyślałam o tym w kontekście ofiar gwałtu: nawet gdy fizyczne rany miną zazwyczaj jeszcze długo miniony koszmar pozostaje w ich pamięci. Ale czy rzeczywiście domy dziecka były takie złe? Może i  miałam w tym zakresie mało doświadczenia, ale nie zgadzałam się do końca z tą opinią. W końcu jak na razie nie odniosłam wrażenia że jest tam aż tak źle. Owszem, dzieci nie mogły liczyć na miłosne uściski rodziców, wycieczki w lato czy prezent na urodziny, ale przynajmniej miały co jeść, w co się ubrać, chodziły do szkoły i miały zapewnioną rozrywkę choć na niezbyt wygórowanym poziomie.- No cóż, chyba powinniśmy się już zbierać. I odłożyć tę decyzję na kiedy indziej.
- Raczej tak.- Przyznałam zadowolona z takiego obrotu spraw. Bo nie miałam pojęcia co odpowiedzieć mojemu rozmówcy.
Po chwili Szymek zawołał kelnera, a gdy ten przyszedł zapłacił rachunek. Zaproponowałam, że zapłacę swoją część, ale stanowczo się temu sprzeciwił. Tak więc po kilku próbach po prostu przestałam protestować. I po prostu podziękowałam. W sumie miał rację: to on namówił mnie na te naleśniki, więc powinien ponieść ich koszt.
Po pracy poszłam na zakupy, trochę posprzątałam a wieczorem spotkałam się z Moniką, która do reszty rozwiała moje wątpliwości co do jej rzekomego powrotu do Wiktora po raz kolejny go krytykując. W duchu śmiałam się z samej siebie: jak w ogóle mogłam o tym myśleć? W końcu przecież rozstali się  nie bez powodu. Dlatego z prawdziwą radością słuchałam jak opowiada mi o Dominiku, którego poznała w fundacji. Spotkali się wczorajszego wieczoru i Monia była tym bardzo podekscytowana. Gdy zaczęłam żartować sobie z tego, że w końcu po wielu latach przestanie być singielką o dziwo potraktowała to poważnie wspominając, że chyba dorosła już do małżeństwa.
- Wiesz…czasami wracając do przeszłości żałuję rozwodu z Wiktorem. To znaczy…nie zrozum mnie źle: nie kocham go; Boże broń, ale praktycznie z dnia na dzień powodowana impulsem o tym zdecydowałam nie dając mu szansę na reakcję. No i w ogóle naszemu związkowi. Owszem, pewnie i tak by nam nie wyszło, ale poddałam się po prostu na starcie. Wcześniej często się z nim kłóciłam, ale zawsze o głupoty które kumulowały się tworząc wielką gamę wyrzutów. No i nigdy mu o tym nie mówiłam.- Przyznała lekko melancholijnie jakby wracała do wspomnień z tamtych lat. Nie chciałam jej przerywać mówiąc, że teraz miała rację: w końcu początkowo opierając się tylko na jej wrażeniu uważałam Wiktora Krajewskiego za nadętego bubka, ale gdy po śmierci Mariusza z powrotem zatrudniłam go w jego firmie w ramach księgowego i lepiej poznałam, zrozumiałam że jest zupełnie innym mężczyzną niż tym którym widzi go Monika. Ta sytuacja była bardzo niezręczna: Wiktor był zajmującym rozmówcą, nie sztywniachą jak mówiła moja szwagierka, więc nawet tłumacząc mi kwestie podatkowe biura architektonicznego robił to w zabawny i prosty sposób tak bym mogła zrozumieć. I szczerze go lubiłam. Ale jak mogłam się z nim przyjaźnić skoro przyjaźniłam się z jego żoną? To po prostu było niemożliwe, dlatego trochę trzymałam go na dystans. No i przez cały czas uważałam by nie nawiązywać do jego dawnego małżeństwa.- A już wyjątkowo niedojrzała była ta zagrywka gdy po wszystkim kazałam Mariuszowi zwolnić go z biura; jej teraz gdy o tym mówię wiem jakie to było żałosne i głupie. Ale wtedy w jakiś sposób poprawiło mi humor. Zwłaszcza gdy zaledwie kilka miesięcy po rozwodzie przygruchał sobie jakąś kobietę. No i moja własna matka traktowała go jak zięcia. Byłam o niego zazdrosna, może to nawet dlatego po części się z nim związałam. Wiesz, że wtedy po raz pierwszy mnie pochwaliła? Po raz pierwszy uznała, że zrobiłam coś dobrego.
- Przykro mi.
- Niepotrzebnie, choć zabrzmiało to tak jakbym została wychowana w rodzinie bez uczuć i olewana. A przecież mama mnie kocha; doskonale o tym wiem. Tyle, że nie rozumie iż doskonałość wcale nie leży w mojej naturze. Ja nie jestem taka jak Mariusz. Nie jestem konwencjonalna: celem mojego życia nie jest znalezienie miłości, realizowanie się jako matka i posiadanie dobrej pracy. Ja lubię wyznania, ciągłe zmiany, nowe podniety. Może to właśnie dlatego tak dobrze dogaduję się z Arturem. Chociaż nie, on robi to bo ucieka przed samym sobą: ja bo taka już moja natura: wolny duch. Zresztą nieważne: chodzi mi po prostu o to, że teraz być może mimo swojego wybuchowego charakteru w końcu dorosłam. Dominik wydawał mi się trochę nudny, ale to naprawdę inteligentny facet. Pracuje jako bankier…- Opowiadała mi a potem szczerze zaskoczyła pytając znienacka:
- A kiedy ty zamierzasz zacząć umawiać się na randki?
- Słucham?- Jakoś nie mogłam uwierzyć, że to zdanie wypowiedziała siostra mężczyzny którego kochałam. A raczej nadal kocham.
- No bo nie zamierzasz chyba do końca życia być sama?
- No…no właściwie to nie.- Przyznałam cicho.-  Kiedyś chciałabym mieć rodzinę, ale na pewno nie teraz…może za parę lat, gdy…- Gdy nie będę czuła się tak jakby zdradzała Mariusza, pomyślałam. Bo sama możliwość całowania się z kimś innym niż on wywoływała w mojej głowie bunt.- Przecież minął dopiero rok odkąd Mariusza nie ma z nami. Nie potrafię tak szybko o nim zapomnieć.
- Wiem, ja też za nim tęsknię. Ale dziś z Szymkiem…myślałam że może coś was łączy, bo bardzo się lubicie. No i zaczekał na ciebie po mszy, prawda?
- Monika, on po prostu czuje się odpowiedzialny za to by mi pomagać, jako przyjaciel mojego zmarłego męża. Nic między nami nie ma i nie będzie. W ogóle to śmieszne. Naprawdę sądziłaś, że my…?
- Może i nic między wami nie ma, ale czy to śmieszne…? Hm, nie powiedziałabym. To fajny facet. Szkoda tylko, że jak dla mnie za młody. Ale może lubi trochę starsze babki, co?
- Jesteś niepoprawna.- Zaśmiałam się.
- Ty za to zmieniłaś się w prawdziwa dewotkę. Tylko praca, wolontariat i dom. W ogóle to jak możesz tu mieszkać? Przecież to ma ze 30 metrów kwadratowych.
- 42 jeśli już chcesz wiedzieć. I mieszka mi się to wcale dobrze, nie potrzebuje niczego większego gdy jestem sama.
- Może i nie potrzebujesz, ale przestrzeń i wesołe kolory poprawiłyby twój nastrój…- Gderała tak jak to miała w zwyczaju, do czego się przyzwyczaiłam. Wiedziałam jednak że nie mówi tego w złości, ale rzeczywiście by mnie pocieszyć. Tak jakby nowy mężczyzna rozwiązywał moje problemy. I jak w ogóle moja szwagierka może mi to proponować? Nie chcąc się w to zagłębiać, zmieniłam temat kierując rozmowę na inne tory.

***
Kolejne pół roku minęło mi właściwie bardzo monotonnie, a raczej regularnie, bo w domu dziecka raczej o nudzie nie mogło być mowy. Okazało się, że Monika miała rację: w miarę jak dzieciaki zaczęły się do mnie oswajać i przyzwyczajać pozwalały sobie na zbyt wiele. Zwłaszcza te starsze. A ja miałam to nieszczęście, że przeniesiono mnie z sekcji młodszych do nastolatków. „Małe dziewczynki które chcą się bawić zostawiamy zazwyczaj licealistom i studentkom pracujących w ramach stażu lub wolontariatu”, wyjaśniła mi dyrektorka placówki a ja nie miałam śmiałości poprosić bym jednak została przy tej sekcji. Ale zamiast tego zgodziłam się na zmianę i tak od dwóch miesięcy zajmowałam się grupą nastolatek. Właściwie nie było tak źle: tyle że zamiast czytania książeczek i chwalenia malowanek często łajałam za ukradkowe palenie papierosów, rozdzielałam bójki (a dziewczyny zdumiewająco często rozwiązywały w ten sposób konflikty między sobą) i próbowałam tłumaczyć im jak ważna jest rola nauki i szkoły w ich dalszym życiu. Mimo dobrych chęci zostałam nagradzana prychaniem, ignorancją, a w najlepszym razie śmiechem. Po jakimś czasie dałam sobie nawet z tym spokój, a przynajmniej w odniesieniu do niektórych osób skoro wiedziałam, że moje słowa przejdą im koło uszu. Miałam jednak satysfakcję gdy choćby jednak dziewczyna wykazywała pewne zrozumienie i miałam szansę do niej dotrzeć. A że było takich kilka nie uważałam swojego czasu za zmarnowany.
Jednych z moich zadań z racji faktu bycia wolontariuszką było tzw. przygotowywanie bądź też przystosowywanie dziewcząt zbliżających się do okresu pełnoletności (czytaj: wyrzucenia z domu dziecka) do samodzielnego życia. Głównie polegało to na wyszukiwaniu im taniego mieszkania lub pokoju do wynajęcia oraz pracy by mogły dobrze wystartować i mieć szansę się utrzymywać. Nie było to jednak łatwe: dzieci z bidula raczej nie miały najlepszej opinii, a coraz mniej osób było też chętnych za nie ręczyć (zwłaszcza za niektóre wychowanice). Sponsorzy też zbytnio nie służyli pomocą. W główniej mierze działalność dobroczynna miała być dobrym uczynkiem i możliwością pochwalenia się przed znajomymi, dlatego też przybierała raczej formę wyłącznie pieniężną. A jak to mówią: lepiej rybakowi dać wędkę i przynętę niż kilka ryb.
Pierwszą dziewczyną, która miała wyfrunąć z ośrodka była Weronika Kokosińska: osiemnaście lat kończyła już za pięć miesięcy i do tej pory nie wiedziano co z nią zrobić. Jakiś czas temu kobieta, która zgodziła się przyjąć ją na praktyki a potem do pracy zrezygnowała (dlaczego to zrobiła wyjaśnię za chwilę). Problem z Werką polegał na tym, że nijak nie mogłam wyobrazić sobie jak ta dziewczyna poradzi sobie za murami ośrodka. Była ładna, wysoka i bystra, ale niestety nie potrafiła skierować swoich atutów w odpowiednie miejsce. Lubiła prowokować bójki; gdy młodsze dzieci przypadkowo na nią wpadły lub prosiły o uwagę zbywała je niegrzecznie, no i wciąż (co irracjonalnie wkurzało mnie najbardziej) żuła gumę. Uczęszczała do szkoły zawodowej ucząc się jako fryzjerka, ale nie sądziłam że uda jej się zaliczyć ostatni rok. Zwłaszcza że wyrzucono ją z praktyk w salonie. Jej pracodawczyni z oburzeniem opowiadała potem jak flirtowała z klientami proponując im swoje „dodatkowe usługi”. Gdy wychowawca ośrodka próbował z nią o tym rozmawiać tylko się śmiała nic sobie nie robiąc z jej umoralniających gadek. Mnie totalnie olewała. Gdy w pewnym momencie trochę się zdenerwowałam i w dość oględnych słowach powiedziałam jej, że jej zachowanie uważam za niedojrzałe i zupełnie irracjonalne a jeśli tak dalej pójdzie to skończy na ulicy, bezczelnie odparła mi, że wtedy postąpi tak jak ja.
- To znaczy jak?- Spytałam nie mając pojęcia o co jej chodzi.
- Poślubię bogatego gacha, który szybko wykituje.- Tak brutalna i pozbawiona źdźbła prawdy odpowiedź spowodowała, że nie miałam pojęcia co odpowiedzieć. Po prostu mnie zamurowało. Nie wiedziałam skąd ta gówniara widziała cokolwiek o moim życiu (choć najpewniej podsłuchała rozmowę którejś z opiekunek), ale to nie znaczyło że może w ten sposób je komentować. Z trudem powstrzymałam się od odpłaceniem jej jakąś obelgą; właściwie powstrzymał mnie przed tym tylko jej ironiczny uśmieszek. Może to dlatego zamiast powiedzieć jaka jest pusta odpowiedziałam jej prowokacyjnie:
- Tylko musisz uważać czy będzie cię chciał. Bogate gachy jak się wyraziłaś wolą skromne i mądre kobiety: uwierz mi, wiem to z doświadczenia.- Tym razem po raz pierwszy to ja byłam górą (choć obiektywnie rzecz biorąc co to za zwycięstwo dać się sprowokować małolacie?), dlatego też szybko poczułam wyrzuty sumienia. Ciężko odetchnąwszy dodałam:- Przepraszam, ta uwaga była nie na miejscu. Nie chciałam tego powiedzieć.
- Jasne, że chciałaś.- Prychnęła Weronika, a ja w ramach pokuty postanowiłam nie zwrócić jej uwagi za to, że zwróciła się do mnie na ty.- Przynajmniej dobrze, że pokazałaś za jakie gówno mnie masz. Nie cierpię hipokryzji. Na razie.
- To wcale nie prawda. Ja…- Mówienie czegokolwiek było bez sensu, bo Werka właśnie opuściła pokój wychowawców z którego mogłam korzystać w razie konieczności rozmowy w cztery oczy z wychowankami. Dlatego przymknęłam delikatnie oczy szukając siły, której w tej chwili nie czułam. Jej, pomyślałam sarkastycznie, może to i dobrze, że nie jestem matką.
- Mogę?- Cichy głosik sprawił, że zmusiłam się do otworzenia powiek.
- Tak Soniu, proszę wejdź.- Odpowiedziałam siedemnastolatce stojącej w drzwiach, których po wyjściu nie zamknęła Weronika. Przynajmniej tym razem mój uśmiech był szczery, bo bardzo lubiłam tę nieśmiałą dziewczynkę.
- Przyszłam tylko powiedzieć, że w łazience spaliła się żarówka i trzeba ją wymienić.
- Rozumiem, zaraz się tym zajmę.
- Proszę pani?
- Tak?
- Proszę się nie denerwować z powodu Werki: wczoraj pokłóciła się z Marcelem i chyba zerwali na dobre.
- Nie denerwuję się na nią, ale na siebie. Dałam się jej sprowokować mówiąc niemiłą rzecz.
- Więc tym bardziej niech się pani nie martwi: ona już pewnie o niej nie pamięta.- Pocieszyła mnie uśmiechając się szeroko. Odruchowo odwzajemniłam ten gest. Naprawdę była bardzo delikatną i dobrą dziewczynką, dlatego tym bardziej nie mogłam zrozumieć jak mogła zadawać się z Weroniką. Zauważyłam, że tamta nie raz była dla niej opryskliwa, a mimo to Sonia nie ustawała w próbach rozmowy ze zbuntowaną nastolatką.
- Pójdziesz ze mną? Pokarzesz mi gdzie dokładnie przepaliła się ta żarówka.
- Jasne.- Odparła mi dziewczynka czekając chwilę aż wyjmę z szafki zapasowe żarówki. Potem obje wyszłyśmy z gabinetu.
- Jak pracuje ci się u Dębowczyków?- Spytałam jej, bo trzy miesiące temu korzystając ze znajomości jako żona Mariusza, załatwiłam jej dorywczą pracę. Nie była zbyt ambitna: po prostu Sonia miała sprzątać duży dom Dębowczyków, ale z racji faktu, iż pan Dębowczyk był deweloperem płacił jej całkiem nieźle, bo aż 12 zł/h. Dzięki temu nastolatka miała pieniądze na bieżące potrzeby, mogła na przykład kupić sobie gitarę, którą pomogłam jej wybrać tydzień temu. Poza tym pozwalało jej się to wyrwać z ośrodka i przygotować do samodzielnego życia, bo również za niecały rok kończyła osiemnaście lat. I o ile Weroniki wcale nie żałowałam o tyle Soni bardzo. Bo jako nieliczna  z wychowanic domu dziecka wybrała liceum marząc o studiach i szło jej całkiem nieźle. Była bystra: brała udział w kilku konkursach w których nierzadko udawało jej się coś wygrać, do tego była wiecznie uśmiechnięta i skromna. Wiedziałam, że gdy regulamin ośrodka nie będzie mnie już obowiązywał (tzn. nie będę mogła dawać prywatnych prezentów wybranym dzieciom), to pomogę Soni. Nie pozwolę by taki diament w takim miejscu się zmarnował.
- O super: naprawdę.- Odparła z zapałem.- Ich dom jest taki piękny a pani Dębowczyk jest bardzo miła. Gdy przyłapała mnie na przeglądaniu jednej z książek w gabinecie, to nawet zaproponowała, że w wolnej chwili podczas przerwy mogę ją przeczytać. No a kucharka zawsze daje mi do jedzenia same smakołyki. A inne dziewczyny są fajne. Dzięki, że nie powiedziała im pani, że mieszkam w bidulu. Mogę poczuć się tam normalnie.
- To przecież nie powód do wstydu.
- Wiem, ale mimo to…jeszcze niedawno wydawało mi się, że nie warto się wysilać. I dlatego rozumiem Werkę, naprawdę. No bo etykietka sieroty z bidula to tak jak stereotyp o blondynkach czy Polaczkach-pijaczkach. Nie tak łatwo się jej pozbyć. Ale gdy pani się tutaj zjawiła to…to wstąpiła we mnie nadzieja. Wiem, że to głupie ale tak właśnie czuję.
- Może i to jest głupie, ale bardzo mi miło z tego powodu. I chcę żebyś wiedziała, że nawet jeśli przestaniesz być wychowanicą domu dziecka, to możesz liczyć na moją pomoc.
- I tak załatwiła mi pani pracę, więc dziękuję. Od teraz będę odkładać pieniądze i ostatni rok liceum dam radę jakoś ukończyć.
- Na pewno ci się uda.- Potwierdziłam, a potem ustałam na krzesełku i zaczęłam wymieniać żarówkę. Potem gdy już udało mi się ją wkręcić sprawdziłam czy działa. Zadowolona  z siebie opuściłam łazienkę, ale zaraz zrzedła mi mina gdy zauważyłam wchodzącego właśnie  Roberta Fiołkowskiego: czterdziestoletniego kuratora sądowego.- Cholera, gdzie jest Michalina?- Spytałam szeptem Soni, bo mężczyzna od pół roku był kuratorem właśnie panny Kownackiej.
- Nie wróciła jeszcze z zajęć.
- Jest w pół do siedemnastej.- Zauważyłam nie wiadomo po co, bo prawdę mówiąc zabrzmiało to jak pretensja. A jeśli już to mogłam mieć pretensje tylko do siebie iż wcześniej tego nie zauważyłam.- Dobra, robimy tak: masz mój telefon i zadzwoń do swojej przyjaciółki: każ jej szybko wracać. A jeśli coś przeskrobała to po prostu urwę jej nogi z tyłka.- Wyjaśniłam szeptem Soni, która moją ostatnią uwagę skwitowała śmiechem, ale posłusznie kiwnęła głową. Zerkając w stronę kuratora chyłkiem podałam jej swoją komórkę a potem przyoblekłam na twarzy uśmiech.- Dzień dobry panie Fiołkowski. Coś się stało? Chyba był pan już tutaj w środę.- Zrobiłam delikatny przytyk. Prawdę mówiąc nie miałam nic do tego faceta, bo wbrew powszechnej opinii o kuratorach naprawdę zależało mu na swoich podopiecznych, dlatego miał też wiele sukcesów na tym polu. Dyrektorka nie raz i nie dwa opowiadała mi o nastolatkach, które dzięki jego opiece i zainteresowaniu wyszło na prostą. Tyle, że niekoniecznie chciałam go widzieć w sytuacji w której miał być świadkiem mojej niekompetencji.
- Tak, ale niestety zmusiła mnie do tego konieczność. Gdzie jest Michalina?- Spytał.
- Na dodatkowych zajęciach z siatkówki w szkole.- Skłamałam.
- Na dodatkowych zajęciach mówi pani…niestety mam inne informacje od policji.- W jednej chwili dałam sobie spokój z udawaniem, że wszystko jest w porządku.
- O mój Boże. Co zrobiła?
- Wyjaśnię to pani później. Gdzie opiekunka dyżurna?
- Wyszła na chwilę.
- Wyszła? I zostawiła tu panią samą? Chyba będę musiał złożyć skargę: nie dziwne, że dzieci są takie samowolne, skoro daje im się do tego okazję. To naturalnie nie pani wina; pani jest tu tylko wolontariuszką. A teraz przepraszam: w takim razie pójdę porozmawiać z panią dyrektor. 
- Niech mi pan chociaż powie co przeskrobała ta dziewczyna, proszę.- Dodałam szczerze. Okej, może nie rozumiałam zachowania Michaliny, ale czułam się współodpowiedzialna temu co się stało. Jednak pan Fijalski wyraźnie się wahał; dopiero gdy spojrzał mi w oczy ciężko westchnął wyjaśniając:
- Została zatrzymana w parku z jakimiś dwoma kolegami gdy piła alkohol i paliła papierosy. Patrolujący teren policjanci na pierwszy rzut oka zauważyli, że nie ma osiemnastu lat.- Kurator nawiązywał do wyglądu Michaliny, która miała nie więcej niż 1,6 m wzrostu i 45 kg wagi. W ten sposób wyglądała na nie więcej niż trzynaście lat choć miała ich już szesnaście. Uważałam, że to między innymi dlatego zgrywa wielką buntowniczkę: by zyskać sobie szacunek rówieśników z domu dziecka. Ale to oczywiście nie była dobra motywacja.- Tylko ją spisali, ale że to już drugi taki przypadek to zostawili ją na komendzie i zadzwonili do mnie, bo w tutaj nikt nie odbierał. A teraz, naprawdę przepraszam…
- Oczywiście.- Potwierdziłam odetchnąwszy z ulgą. Przez moment obawiałam się, że Michalina mogła zmalować coś większego: na przykład wpaść na pomysł kradzieży w sklepie (m.in. za którą miała rozprawę w sądzie zakończoną wyrokiem kuratorem) lub pobić kogoś na ulicy kto krzywo się na nią spojrzał. Picie alkoholu w miejscu publicznym było zaledwie wykroczeniem. Naturalnie dość sporym jeśli wziąć pod uwagę fakt, że miała nad głową Fijalskiego, ale i tak nie tak bardzo niepokojącym.
W odniesieniu do tej szesnastolatki miałam mieszane uczucia: potrafiła być złośliwa, pyskata, paliła papierosy (to tej pory nie mam pojęcia jak je zdobywała, bo nie miała żadnych krewnych którzy ją odwiedzali ani nie pracowała) i często wdawała się w bójki tak jak Weronika (nierzadko walczyły między sobą pokłócone o jakieś drobnostki), ale jednocześnie miała w sobie dużą dozę wrażliwości i uczuć. Być może taki niejako dualizm osobowości był spowodowany faktem, że przez cztery lat od dziesiątego roku życia przebywała w domu dość zamożnej, choć nieco nieodpowiedzialnej rodziny. Mówię nieodpowiedzialnej, bo gdy tylko dwa lata temu okazało się, że po wielu bezowocnych próbach starań o dziecko udało im się wreszcie się go doczekać, bez wahania pozbyli się czternastoletniej wówczas Michaliny. Nie zastanawiali się nad tym jak mocno przeżyje to dziewczynka, która przez ten czas zdążyła się zasymilować. Nie zastanawiali się nad tym, jak to może wpłynąć na jej psychikę, jak to może ją zranić. Nie przyszło im do głowy, że porzucają ją jak rzecz w najtrudniejszym dla niej momencie gdy z dziecka zaczęła powoli stawać się kobietą i dojrzewać. Dyrektorka mówiła mi, że jako dziewczynka Michalina była bardzo grzeczna i uśmiechnięta; po powrocie do domu dziecka stała się krnąbrna i stale prowokowała problemy. Odrzucenie wyraźnie odcisnęło na niej piętno i wcale się jej nie dziwiłam. W końcu sama najlepiej wiedziałam czym ono jest.
Z racji tego małego zamieszania postanowiłam poczekać na powrót Michaliny z powrotem do domu dziecka choć godziny wolontariatu miałam zakończyć już o osiemnastej. Miałam nadzieję z nią porozmawiać, ale gdy nastolatka wróciła do ośrodka od razu poszła do łóżka udając zmęczoną. Dlatego zamiast niej odbyłam krótką pogawędkę  z opiekunką która ją przywiozła.
- Michalina miała szczęście: Robertowi udało się załatwić wszystko po cichu.- Wyjaśniła mi mając na myśli kuratora dziewczyny.- A ona nawet mu nie podziękowała: słuchała tylko jego przemowy z pełną irytacji miną. Martwię się co z niej wyrośnie. W dodatku tych dwóch chłopaków z którymi ją złapano…oni mieli już po dwadzieścia lat. To nie jest odpowiednie towarzystwo dla dziewczynki w jej wieku. Ona ma dopiero 16 lat, a gdy wyjeżdżałam cała w nerwach Weronika Kokosińska powiedziała mi, że dzieciak Michaliny byłby problemem, bo bała się że raczej „wpadła”; a przyłapanie przez psy w parku to nic ważnego. Myślisz Ewelinko, że to prawda? Że ona już…no wiesz?
- No cóż…sądzę że w dzisiejszych czasach wszystko przychodzi trochę wcześniej.- Odpowiedziałam z wahaniem po dłuższej przerwie.
- Ale mimo wszystko…to jeszcze dziecko. Sądzisz, że powinnam z nią o tym porozmawiać?
- Być może. Nie wiem; chyba w tych sprawach nie jestem najlepsza. Prawdę mówiąc to w ogóle czasami czuję się tutaj zupełnie bezużyteczna. Nie potrafię dotrzeć do tych nastolatek.
- Ależ co ty mówisz: przecież ona cię uwielbiają.
- Czyżby?
- No cóż, może nie wszyscy. Ale to nastolatkowie: a ci to najczęściej buntownicy. To po prostu trudny wiek. I może uznasz, że mówię to każdej wolontariuszce, ale naprawdę jesteś odpowiednią osobą na tym stanowisku.
- W takim razie bardzo dziękuję, a teraz będę się zbierać. Jutro wpadnę tutaj wcześniej, może uda mi się pogadać z Marceliną.
- Dobrze, uprzedzę Ulę żeby spodziewała się ciebie wcześniej.

***
Nazajutrz Michalina wcale nie chciała rozmawiać o wczorajszym popołudniu: udawała że po prostu nic się nie stało. Na dodatek wyraźnie denerwowała ją obecność swojego kuratora, który zjawił się również następnego dnia po spisaniu ją przez policjantów. Dlatego, pomimo końca swojego dyżuru starałam się delikatnie dać mu do zrozumienia, że to nic nie da.
- Więc co mam według pani robić? Czekać aż zacznie ćpać?
- No nie.- Trochę się speszyłam, bo dziś był wyraźnie nie w humorze. Zazwyczaj jego pytania nie były złośliwe; a jeśli już to nie w stosunku do mnie. Chyba nawet to zauważył bo szybko powiedział:
- Bardzo panią przepraszam; po prostu martwię się o tę dziewczynę. Początkowo sądziłem, że jej problemy polegają jedynie na chęci zwrócenia uwagi i je bagatelizowałem, ale teraz wiem, iż byłem w błędzie. Tyle, że teraz znalazłem się w martwym punkcie, co jak pani pewnie się domyśla nie jest dla mnie sytuacją komfortową.
- Rozumiem. Ale wydaje mi się, że Michalina wcale nie jest zdemoralizowana, a przynajmniej nie aż tak bardzo. Po prostu potrzebuje w życiu celu.
- Tak wiem. Tylko niestety nie mogę do niczego ją przekonać: nauka, sport, zdrowe kontakty z rówieśnikami…ba próbowałem nawet gry na gitarze gdy ta jej koleżanka powiedziała mi, że bardzo to lubi.
- Mówimy o Michalinie?
- Tak. Pani też nie wiedziała?
- Prawdę mówiąc to nie.
- Gdy przebywała jeszcze u Radomskich, ci bardzo dbali o jej wykształcenie. Pobierała lekcje gry na fortepianie i skrzypcach. Chyba nawet lekcje śpiewu gdy zauważyli, że jest szczególnie uzdolniona muzycznie. Jeśli chodzi o gitarę to jest samoukiem. Ale muzyka w ogóle jej teraz nie interesuje.
- Wiem, że to banał, ale po prostu ktoś musi do niej dotrzeć, wciąż próbować. W końcu kiedyś musi się przed kimś otworzyć.
- Tak, tylko czy nie będzie za późno?- Nic na to nie odpowiedziałam, a kurator chyba tego ode mnie nawet nie oczekiwał, bo uśmiechnął się i pożegnał. A ja zaczęłam kierować się na przystanek autobusowy. Wiedziałam, że muszę na nim spełnić przynajmniej dziesięć minut, dlatego pomyślałam o zrobieniu kursie prawa jazdy. Być może w ten pożyteczny sposób mogłabym spożytkować pieniądze zmarłego męża co wciąż zarzucała mi Monika czy Szymon. Mieliby się z pyszna gdybym nagle zaczęła nią szastać na prawo i lewo.
- Hej, laseczko. Co to za przystojniak z którym flirtowałaś przed chwilą?
- O Monika, właśnie o tobie myślałam.- Uśmiechnęłam się do szwagierki całując ją w policzek.
- Dobra, dobra nie zmieniaj tematu.
- Wcale go nie zmieniam. A jeśli już chcesz wiedzieć to kurator jednej z moich podopiecznych.
- Uuuu, no cóż zawód jak zawód. Ale przynajmniej jest przystojny.
- Jest wdowcem z dorastającym synem. A poza tym co z Dominikiem?
- Przecież wiesz, że żartuję. Ale dość o tym: chodźmy na parking: jedziemy do ciebie czy do mnie?
- Do mnie.- Zdecydowałam szybko trochę egoistycznie. Bo znając Monikę i jej gadatliwość nie wyszłabym od niej z domu przed północą a komunikacja miejska o tej porze jest bardzo okrojona.- Super, nie miałam ochoty czekać na przystanku.- Ucieszyłam się gdy siedziałam już w samochodzie a moja szwagierka wyjeżdżała autem z parkingu.
- Widzisz jak dobrze się złożyło? Załapałaś się na darmowy transport.
- A tak właściwie to o czym chcesz pogadać?- W odpowiedzi Monia rzuciła mi szybkie spojrzenie znad kierownicy.
- Zobaczysz. Prawdę mówiąc nie mogłam się doczekać by zdradzić ci prawdziwego newsa.
- To znaczy?
- Artur wrócił do Polski.

***
Monika spędziła u mnie dużą część wieczora, dlatego gdy w końcu wyszła byłam porządnie zmęczona. Naturalnie we mnie powrót Artura wywoływał znaczniej mniej gwałtowną reakcję niż u niej: w końcu znałam go znacznie krócej niż moja szwagierka i od znacznie gorszej strony. No, może trochę się zezłościłam gdy Monia poinformowała mnie, że Chojnacki jest w Polsce już od kilkunastu dni i nawet nie dał o tym znaku własnej matce i ojcu. Ale złość na niego szybko mi przeszła gdy okazało się, że kilka z tych kilkunastu dni spędził w szpitalu.
Monika właściwie nie znała wielu szczegółów: powiedziała tylko, że miała zamiar odwiedzić ciotkę ale okazało się że nie było jej w domu. Wuj Grzegorz wyjaśnił jej, że jego żona pojechała do szpitala do Poznania. Zdradziła, że Artur miał wypadek samochodowy i nieźle się w nim poharatał. Słysząc to moja szwagierka wykazała trochę taktu, bo nie dopytywała się już o żadne szczegóły; dopiero w mojej obecności próbowała dodzwonić się do pani Grażyny by poznać dokładną relację, chociaż ta nie odbierała telefonów. Monika była z tego powodu zdenerwowana: narzekała że nic nie wiadomo o Arturze, że może umierać w szpitalu a my dowiemy się o tym dopiero po fakcie. Naturalnie to ostatnie tylko mnie śmieszyło: próbowałam jej tłumaczyć, że gdyby sytuacja była aż tak poważna to pani Grażyna poinformowałaby o tym najbliższą rodzinę. No i że najpewniej Arturek spadł na cztery łapy i tylko się potłukł. Nie wiedziałam wtedy, jak bardzo mijam się z prawdą.
Przekonałam się o tym już następnego dnia: siostra mojej teściowej wróciła tylko na chwilę do Warszawy bardzo zdenerwowana. Sądziła, że uda się przenieść Artura do szpitala w stolicy, ale jego stan był zbyt poważny.
- On…on ścigał się z kimś.- Wyjaśniła gdy wspólnie z Moniką ją odwiedziłyśmy.- Ma pękniętą śledzionę, wstrząśnienie mózgu i liczne złamania obu nóg. W prawej wygląda to na tyle groźne, że lekarzowi nie udało się odtworzyć jej do poprzedniej pozycji, dlatego włożono mu tam dodatkowy fragment…szyny? Chyba szyny…nie pamiętam jak to się fachowo nazywa. Prawdopodobnie do końca życia będzie utykał, bo mimo wszystko nie udało się zniwelować różnicy długości, przez co kończyna jest o centymetr krótsza. Podobno dobra rehabilitacja może potem pomóc i sprawić by nie miało to znaczenia, ale sądzę że lekarze mówią tak w ramach pocieszenia. Mój syn…on leży tam już od tygodnia, ale w jego rzeczach znalazłam bilet powrotny do Krakowa z poprzedniego miesiąca. Od kilkunastu dni był tutaj, ale nie dał mi nawet znaku. Nie musiał od razu przyjeżdżać, ale telefon: przecież wyczekiwałam każdego z głębokim pragnieniem tym bardziej im rzadziej się zdarzał. A teraz…a teraz prawie stracił życie. Tyle razy namawiałam go żeby znalazł sobie inne hobby, że to może źle się dla niego skończyć. Jest przecież tyle fajnych zajęć, ale on zawsze miał wiele pasji: żartowałam sobie z niego czasami, że łatwo się do czegoś zapala ale równie łatwo też gaśnie. Ale te wyścigi…myślałam że już z tym skończył. Że ten wyjazd do Peru coś zmieni, że on coś zrozumie. No i do tego Alicja. Przecież ten chłopiec…jego syn…on nawet go nie widział. Przez długi czas byłam na niego wściekła tak jak Grzesiek.
Zdenerwowanie pomieszane z poczuciem winy pani Grażyny było w pełni zrozumiałe, bardzo jej współczułam. Tyle, że i tak nie mogłam tego samego powiedzieć o Arturze, bo uważałam że sam był sobie winien: w końcu jeśli igrasz z ogniem to musisz się liczyć z faktem, iż kiedyś się w końcu sparzysz. I tak się stało w tym przypadku. Trochę mało empatycznie pomyślałam, że Mariusz nigdy nie popełniał niebezpiecznych rzeczy, zawsze postępował tak jak należy i prowadził zdrowy styl życia i teraz nie żyje, a wieczny ryzykant Artur wylizuje się z każdej opresji jakby miał dziewięć żywotów. Gdy ta myśl przyszła mi do głowy mogłam przynajmniej w ten sposób podjąć próbę pocieszenia pani Chojnackiej, która byłaby szczera. Bo rzeczywiście wierzyłam, że Artur za miesiąc czy dwa będzie wyglądał jak nowy (wspominałam o tych dziewięciu żywotach?). No i przynajmniej niejako dzięki wypadkowi nikt nie pamiętał o tym, że przed wyjazdem zostawił ciężarną matkę swojego dziecka postępując skrajnie nieodpowiedzialnie (nawet jeśli zostawił jej trochę gotówki). Więc paradoksalnie ten wypadek wyszedł mu na dobre. Nawet jego zasadniczy ojciec, pan Grzegorz wyrażał się o nim tylko i wyłącznie z troską i niepokojem; nie chował już do niego urazy czy żalu.
Tak jak przeczuwałam z biegiem dni stan Chojnackiego się stabilizował; już po 3 tygodniach pobytu w szpitalu w Poznaniu możliwe było przeniesienie go bezpiecznie do Warszawy gdzie kolejny tydzień spędził już w prywatnej klinice. Potem wrócił do domu, gdzie mogła się odbywać jego rehabilitacja.
Ten szczegółowy przebieg jego rekonwalescencji znałam z drugiej ręki od Moniki. Pewnie gdyby Artur pobył w szpitalu jeszcze dłużej to bym go i odwiedziła, ale byłam mocno zajęta (no dobra, to trochę wymówka). No bo choć nasza ostatnia rozmowa była tylko niemiłym wspomnieniem; choć zrozumiałam że nie przyczynił się do śmierci mojego męża, choć minęła irracjonalna zazdrość o to, że Mariusz podzielił się prawdą o swojej chorobie z nim a nie ze mną; to mimo to czułam jakieś dziwne skrępowanie na samą myśl o naszej ponownej rozmowie. I on chyba też tak to odbierał, bo przez kilkanaście następnych dni rehabilitacji domowej nie wykazywał inicjatywy spotkania (tę informację również znałam od Moniki, która szczerze zdziwiona nawet mnie o to zapytała; w odpowiedzi wzruszyłam tylko ramionami udając że nie wiem o co jej chodzi: w końcu już nie przyjaźniłam się z Arturem). Pozostałam więc na przesyłaniu mu za pośrednictwem szwagierki życzeń powrotu do zdrowia i pozdrowień. Potem czekałam aż do kolejnego sprawozdania Moniki, a w przerwach oczekiwań głowę miałam zajętą pracą w biurze architektonicznym i załatwianiem w nim bieżących spraw, próbą dotarcia do Michaliny czy wspierania Soni. Ostatnio nawet w ramach zrzędzenia Moniki raz czy dwa w tygodniu zaczęłam chodzić do kina lub teatru. W czasie jednego z takiego wypadu siedzący na sąsiednim fotelu mężczyzna nawiązał ze mną miłą pogawędkę, a że robił sympatyczne wrażenie z przyjemnością się do niej włączyłam. Chyba nawet zaczął ze mną flirtować; to było bardzo miłe, ale gdy poprosił mnie o numer telefonu stchórzyłam. W myślach stanęła mi twarz Mariusza, liczne sytuacje w których wyznawał mi miłość do końca życia, w których mnie przytulał i całował…Może to dlatego wieczorem leżąc sama w łóżku po raz pierwszy od wielu miesięcy wyjęłam nasze wspólne zdjęcia. I być może to dlatego również po raz pierwszy tej samej nocy mi się przyśnił.
Poważnie.
Nigdy dotąd mi się to nie przytrafiło. Może to głupie, ale gdy teściowa opowiadała mi o tym jak zmarły syn jej się śni, to bardzo jej zazdrościłam. Nawet Monika kiedyś napomknęła raz czy dwa, że również jej się to przytrafiło. A mnie? Mnie nigdy, a przecież byłam jego żoną. Aż do tej pory. Tyle, że nie do końca wiedziałam czy o to mi chodziło. Bo śniło mi się, że jesteśmy razem…w łóżku. Dosłownie czułam dotyk jego ciepłych dłoni na swoim ciele, delikatną szorstkość zarostu, naturalny zapach męskiego ciała, czułość pocałunku…Gdy się obudziłam byłam trochę spocona i rozpalona. Nie wiedziałam czy powinnam się wstydzić czy cieszyć, czy ten sen był spowodowany moimi rojeniami czy jego przyczyna była inna. Wiedziałam tylko na pewno, że nikomu o tym nie powiem.
To wydarzenie uzmysłowiło mi coś jeszcze. Może to się może wydać śmieszne, ale po śmierci męża moje naturalne potrzeby jakby umarły. Owszem, tęskniłam za tym aspektem związku, ale tylko w kontekście Mariusza: tylko za jego ramionami i pieszczotami, a nie za ciałem przypadkowego mężczyzny, nie za seksem w ogóle. Teraz jednak ten sen uświadomił mi, iż wcale tak nie jest.
Napawało mnie to szczerym wstydem przez co długo potem nie mogłam zasnąć. Po śmierci męża nie potrafiłam wyobrazić sobie, iż będę z innym mężczyzną niż on. Może gdyby nie był moim jedynym parterem, może gdybym kochała się w wcześniej z kimś innym byłoby to dla mnie łatwiejsze, może ponowne zaangażowanie uczuć byłoby prostsze.
Po upływie ponad półtora roku po jego nagłej śmierci liczyłam się z taką możliwością (tzn. poznania kogoś), aczkolwiek nie do końca. Bo owszem, w rozmowach z Moniką przyznawałam, że za kilka lat zacznę chodzić na randki, że chcę założyć rodzinę. Ale w rzeczywistości były to tylko gadki na odczepnego w stylu przelotnych znajomych:
„odwiedź mnie kiedyś”
„jasne, kiedyś cię odwiedzę”.
Tyle że to „kiedyś” oznacza „nigdy”. I tak właśnie było w moim przypadku. Dlatego tym bardziej skrępowana czułam się tym, że w przeciwieństwie do mojego mózgu moje ciało nagle zrozumiało, że jego „seksualność” długo trwała w letargu i pora ją w końcu obudzić. Wiedziałam jednak, że nic z tym nie zrobię, bo nie zamierzałam wdawać się z kimkolwiek w nic nie znaczący romans ani nawet flirt. Zamierzałam postępować tak jak do tej pory: czyli tak, jakby ta kwestia nigdy nie istniała.
Tyle, że teraz byłam w tym hipokrytką.
Bo niestety istniała.

8 komentarzy:

  1. Ciekawe kij jest ten mężczyzna z kina....?
    Coś mi tam świta z tyłu głowy, że tego kogos znamy z wczesniejszych opowiadań, ale to tylko moje gdybanie.....
    Pozdrawiam
    Ania

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, lubię motać ale tym razem to facet z kina nie odegra tu żadnej znaczącej roli. :-)

      Usuń
    2. To może jednak Szymon....?

      Usuń
  2. Genialne przeczytałam dopiero 11 zawsze jeden dzień czekania krócej na kolejny rozdział :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Super rozdział kiedy coś dodasz ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Raczej do niedzieli mi się nie uda, bo mam dość napięty grafik. Może w poniedziałek jak znajdę czas. Tak jak zapowiadałam wczesniej teraz niestety na kolejne części będziecie musieli trochę zaczekać.

      Usuń
  4. Swietne opowiadanie czekam na koleny rozdział

    OdpowiedzUsuń
  5. Uwielbiam twoje opowiadanie:)

    OdpowiedzUsuń