W
pierwszą rocznicę śmierci Mariusza zamówiłam w miejscowym kościele mszę. Razem
ze mną przybyła na nią Monika z matką, państwo Chojnaccy (choć nadal bez
Artura, który wciąż przebywał za granicą i bardzo rzadko kontaktował się z
rodziną), Szymon oraz inni pracownicy biura (jako że kościółek znajdował się
niedaleko niego, msza odbywała się o siódmej rano przed pracą, a dzień
wcześniej wszyscy pracownicy zostali o tym powiadomieni). Potem odwiedziłam
cmentarz uprzednio uprzedzając Bralczyka, że spóźnię się do pracy. Tam, patrząc
na nagrobek Mariusza zaczęłam myśleć o własnym życiu niejako zdając z niego
relację zmarłemu mężowi, choć tylko w swoich myślach. Powiedziałam mu więc o
zmianach jakie nastąpiły w minionym roku po jego śmierci, choć było to
irracjonalne, bo przecież i tak o tym wiedział- a przynajmniej taką miałam
nadzieję. Bo chciałam wierzyć w to, że
gdzieś tam w górze bądź całkiem niedaleko mnie jest Mariusz. Że przygląda się
moim działaniom, wspiera mnie w tym co robię i aprobuje moje wybory. Chciałam
wierzyć, że wciąż mnie kocha i kiedyś się z nim spotkam. Bo ja nie przestałam
go kochać.
Wybaczyłam
mu nawet fakt, że zataił przede mną prawdę o swojej chorobie; z czasem
zrozumiałam i zaakceptowałam jego wybór. W tym Artur miał całkowitą rację:
nawet gdybym od samego początku znała prawdę to i tak nie opuściłabym Mariusza.
I tak zostałabym jego żoną. Może tylko każdego dnia bałabym się, że obudzę się
obok martwego ciała; może wcześniej postarałabym się o dziecko rozumiejąc jego
potrzebę zostawienia po sobie śladu. Ale i w tym Chojnacki się nie mylił: nie
zrobiłabym tego z własnych przekonań i rzeczywistych chęci, ale litości wobec
nieuchronności losu oraz choroby męża. A tego z pewnością by nie chciał.
Otrząsając się z własnych myśli opuściłam cmentarz, a gdy już miałam skierować
się na pobliski autobus jaki miał mnie zawieść do pracy zauważyłam stojącego
przy bramie Szymka.
- Nie wróciłeś do biura?- Spytałam zaskoczona.
-
Nie. Czekałem na ciebie. Wiedziałem, że to nie będzie dla ciebie łatwe.
-
I nie było, ale dałam sobie radę. Chyba teraz najtrudniejsze jest to, że już
tak długo nie ma go przy mnie, a ja mimo wcześniejszych obaw umiem bez niego
żyć chociaż nie chcę. Brzmi to bardzo nonsensownie?
-
Wcale nie. Chodź, wejdziemy do tej kawiarni i napijemy się czegoś; może
dostaniesz jakąś bułkę bo pewnie nic jeszcze dzisiaj nie jadłaś.
-
Nie, powinniśmy wracać do biura.
-
Nonsens, uprzedziłem Romka o naszej nieobecności.
-
A inni pracownicy? Powinnam dawać odpowiedni przykład.
-
Z pewnością zrozumieją.- Rzekł cicho Szymek patrząc mi prosto w oczy z powagą.
I nagle poczułam, że rzeczywiście nie mam teraz ochoty na siedzenie w biurze
zawalona stertą papierów.
-
Dzięki.- Odpowiedziałam więc tylko i w milczeniu skierowaliśmy się do środka
niewielkiego pomieszczenia. Dopiero tam zorientowałam się jak do tej pory było
mi zimno. Mimo tego, iż Bralczyk trafił z tym że nie jadłam śniadania to nie
miałam ochoty na żaden posiłek. Dlatego trochę zdenerwowała mnie apodyktyczność
Szymka który niejako zmusił mnie do wypicia czekolady na gorąco z bitą śmietaną
oraz zjedzenia naleśników z jagodami. Po wszystkim musiałam przyznać, że
posiłek był smaczny, ale nie powiedziałam tego Szymonowi. Nie lubiłam gdy
traktowano mnie jako dziecko, a on tak czasami robił. „Mariusz chciałby byś o
siebie dbała” mówił gdy nie chciałam czegoś zrobić co od razu wzbudzało we mnie
poczucie winy. Tak jak na przykład teraz. A przecież nie robiłam tego
specjalnie: nie głodziłam się, nie starałam na nowo rozpamiętywać szczęścia
jakie czułam podczas małżeńskiej sielanki którą zaburzyła śmierć mojego męża,
nie poddawałam depresji lub smutkowi który czasami mnie napadał tylko starałam
się go w jakiś sposób zażegnać.
-
A jak tam dogadujesz się ze swoimi podopiecznymi?- Zmienił temat Bralczyk gdy
dopijałam swoją czekoladę.
-
Masz na myśli mój wolontariat? W zasadzie to nieźle: ale tylko z młodszymi.
Starsi to typowi zbuntowani nastolatkowie. Właściwie to dziewczęta wydają mi
się być bardziej krnąbrne od chłopców: może to dziwne, ale chłopcy przy mnie
wyraźnie się krępują.
-
Nic dziwnego: jesteś młodą kobietą.- Skwitował to.
-
A co to ma do rzeczy?- Spytałam.
-
Starają ci się zaimponować, popisują się. Właściwie jesteś od nich niewiele
starsza.
-
Ma prawie trzydzieści lat.
-
Do tego brakuje ci pewnie trzy czy cztery lata.
-
Tylko dwa.
-
Więc i tak jesteś pierwszą kobietą jaką znam która zawyża swój wiek.
-
No cóż, jakoś nie wydaje mi się to być czymś co ma znaczenie. A wracając do
tematu, to nadal nie rozumiem twojego toku rozumowania.
-
To proste: pamiętasz jak reagowały dziewczyny na młodego nauczyciela w szkole?
-
Sprowadzasz wszystko do podtekstu seksualnego?
-
Wcale nie. Ale dla tych chłopaków z ośrodka nie jesteś nudną opiekunką z którą
mają do czynienia na co dzień. Wiem co mówię.- Dodał po chwili. A mi
przypomniało się to co kiedyś mówił o swoim bracie.
-
Kiedyś powiedziałeś, że wcale nie urodziłeś się w złotej kołysce gdy ci to
zarzuciłam.
-
Bo to prawda.
-
I że masz brata, który dwa lata spędził w domu dziecka.- Drążyłam, chociaż po
jego lakonicznej odpowiedzi powinnam domyślić się, że wcale nie ma ochoty o tym
rozmawiać. No cóż, nigdy nie grzeszyła taktem. Na szczęście Szymon długo nie
przedłużał mojej udręki tkwiąc w uporczywym milczeniu.
-
Właściwie to…to dużo z tego czasu spędził w rodzinie zastępczej.- Dokończył z
wahaniem. Tak, teraz już zyskałam pewność, że ten temat wyraźnie nie był tym
który chciał podjąć. Dlatego wycofałam się:
-
Przepraszam cię: nie chciałam być wścibska.
-
I nie jesteś. Po prostu…po prostu wciąż gdy o tym myślę mam wyrzuty sumienia.
Choć nie mogłem niczemu zapobiec: nie miałem dochodów, studiowałem i choć byłem
gotów je rzucić to i tak nigdy nie przyznano by mi prawa do opieki nad nastoletnim
bratem. Ale mimo to próbowałem. Byłem wtedy wściekły na ojca: matka już nie
żyła, a on nawet nie kiwnął palcem by się zmienić. Wtedy było z nim ciężko:
wspominałem ci chyba że był alkoholikiem?- Gdy skinęłam głową kontynuował:- No
więc wtedy stał się wrakiem samego siebie: miał gdzieś mnie i Kamila, liczyło
się tylko kolejne piwo czy wódka. A gdy był w cugu stawał się kimś innym
człowiekiem: nie raz widziałem ślady na ciele Kamila choć zarzekał się że to
nie ojciec tylko jego własna nieporadność. W końcu jeden z życzliwych sąsiadów
doniósł o tym opiece społecznej. I tak mój 16-letni brat musiał przeżyć wstyd
gdy rozprawa w sądzie ujawniła w jakich warunkach żył; ja już wtedy
wynajmowałem w stolicy akademik łapiąc się każdej fuchy.
-
Mówisz o tym tak jakbyś był bardzo niezadowolony. A skoro traktował twojego
brata tak źle, skoro twój ojciec go bił to…
-
Tak, ale nawet najgorszy dom, nawet taki jaki stworzył mój ojciec Kamilowi i mi
jest lepszy niż ośrodek gdzie nikogo tak naprawdę nie obchodzisz; gdzie jesteś
tylko jednym z kilkudziesięciu lub kilkuset bezpańskich dzieci.- Wyrzucił z
siebie jednym tchem. Potem, czytając we mnie jak w otwartej księdze z
delikatnym uśmiechem oznajmił:- Z twojej miny wnoszę, że się ze mną nie
zgadzasz.
-
Nie do końca. Może nieczęsto jest tak jak mówisz…- Przyznałam ostrożnie.-…ale
mimo wszystko fizyczna krzywda jest haniebna.
-
Więc jest lepsza niż krzywda psychiczna?
-
Zależy jak na to patrzeć. I w jakim kontekście rozpatrywać. Bo nie można w stu procentach przyznać, że dom dziecka
czyni swoim podopiecznym psychiczne szkody.
-
Wiesz co tworzy państwo?
-
Słucham?- Odparłam zszokowana tak drastyczną zmianą tematu. Ale okazała się ona
być tylko pozorna.
-
To nie jest garstka ludzi o podobnym wyglądzie zamieszkująca jakieś terytorium.
To są osoby, których łączą wspólne wartości, wspólne poglądy, tradycja,
kultura. Powiedz, co by się stało gdybyśmy nie mieli żadnej historii? Gdyby
Polska powstała ot tak w wyniku decyzji politycznej zostając wydzielona z
jakiegoś kraju? Myślisz, że ludzie tak po prostu by na to przystali? Nie mając
ze sobą nic wspólnego? Bez pomników, zabytków, rzeźb, legend czy architektury?
-
Myślę, że masz rację, ale mimo wszystko nie można porównywać sierocińca do
całego kraju. Nie w tym konkretnym przypadku.
-
Wręcz przeciwnie. Ty sama jesteś tego najlepszym przykładem. Jesteś zdrowa,
mądra, bogata, piękna…a jednak bardzo nieszczęśliwa.- Słysząc to nagle
straciłam wątek. Wiedziałam, iż te komplementy są tylko ilustracją przykładu
ale mimo wszystko…Szymon uważał mnie za piękną i inteligentną? W życiu nie
pomyślałabym że może mieć o mnie tak dobre zdanie. Zwłaszcza po naszym fatalnym
początku. No i po tym jak musiał mi tłumaczyć nawet najprostsze fakty odnośnie
biura architektonicznego Mariusza tak bym jako laik mogła je zrozumieć. Do tej
pory czuję się jak kretynka na samo wspomnienie. Długo się jednak nad tym nie
zastanawiałam, bo on kontynuował:- A to wszystko z powodu osoby którą kochasz.
Powiedz, nie wolałabyś znieść złamania ręki czy innej kończyny byleby tylko
twój mąż wciąż żył?
-
Oczywiście, że tak. To znaczy ta druga wersja. Ale sama jestem teraz wolontariuszką
w domu dziecka i naocznie widzę, że nie jest to tak złe miejsce jak sądziłam
wcześniej.
-
Spędziłaś tam zaledwie kilkanaście wizyt po 60 minut jako wolontariusza.
-
To wystarczyło.
-
Doprawdy? A co z ośrodkami gdzie młodsze dzieci są regularnie straszone a nawet
bite czy gwałcone? Takie też się zdarzają. Ośrodek w którym pomagasz jest
hojnie wspierany przez bogatych sponsorów, którzy często kontrolują co się w
nim dzieje. Tam nie są umieszczane byle jakie dzieci. Gdyby tak nie było może
nie byłoby tam tak kolorowo chociaż i tak nie jest idealnie. Wiesz, kiedyś
powiedziałbym, że to głupie ale tak naprawdę to miłość i inne uczucia
sprawiają, że człowiek nie jest robotem, a inteligencja odróżnia nas od
zwierząt. Choć psychologowie by się z tym nie zgodzili to ja uważam, że to
właśnie dlatego na świecie jest tyle morderców i socjopatów. Bo nigdy nie
zaznali choćby śladu uczucia.- Nic na to nie odpowiedziałam; wciąż byłam
zdumiona przebiegiem naszej rozmowy i spostrzeżeniami Szymka oraz zaciętością
graniczącą z pewnością jaka wybrzmiewała z jego słów. To spowodowało, że
zaczęłam się wahać. W jakimś stopniu miał rację, ale na pewno nie całym. Pomyślałam
o tym w kontekście ofiar gwałtu: nawet gdy fizyczne rany miną zazwyczaj jeszcze
długo miniony koszmar pozostaje w ich pamięci. Ale czy rzeczywiście domy
dziecka były takie złe? Może i miałam w
tym zakresie mało doświadczenia, ale nie zgadzałam się do końca z tą opinią. W
końcu jak na razie nie odniosłam wrażenia że jest tam aż tak źle. Owszem,
dzieci nie mogły liczyć na miłosne uściski rodziców, wycieczki w lato czy
prezent na urodziny, ale przynajmniej miały co jeść, w co się ubrać, chodziły
do szkoły i miały zapewnioną rozrywkę choć na niezbyt wygórowanym poziomie.- No
cóż, chyba powinniśmy się już zbierać. I odłożyć tę decyzję na kiedy indziej.
-
Raczej tak.- Przyznałam zadowolona z takiego obrotu spraw. Bo nie miałam
pojęcia co odpowiedzieć mojemu rozmówcy.
Po
chwili Szymek zawołał kelnera, a gdy ten przyszedł zapłacił rachunek.
Zaproponowałam, że zapłacę swoją część, ale stanowczo się temu sprzeciwił. Tak
więc po kilku próbach po prostu przestałam protestować. I po prostu
podziękowałam. W sumie miał rację: to on namówił mnie na te naleśniki, więc
powinien ponieść ich koszt.
Po
pracy poszłam na zakupy, trochę posprzątałam a wieczorem spotkałam się z
Moniką, która do reszty rozwiała moje wątpliwości co do jej rzekomego powrotu
do Wiktora po raz kolejny go krytykując. W duchu śmiałam się z samej siebie:
jak w ogóle mogłam o tym myśleć? W końcu przecież rozstali się nie bez powodu. Dlatego z prawdziwą radością
słuchałam jak opowiada mi o Dominiku, którego poznała w fundacji. Spotkali się
wczorajszego wieczoru i Monia była tym bardzo podekscytowana. Gdy zaczęłam
żartować sobie z tego, że w końcu po wielu latach przestanie być singielką o
dziwo potraktowała to poważnie wspominając, że chyba dorosła już do małżeństwa.
-
Wiesz…czasami wracając do przeszłości żałuję rozwodu z Wiktorem. To znaczy…nie zrozum
mnie źle: nie kocham go; Boże broń, ale praktycznie z dnia na dzień powodowana
impulsem o tym zdecydowałam nie dając mu szansę na reakcję. No i w ogóle
naszemu związkowi. Owszem, pewnie i tak by nam nie wyszło, ale poddałam się po
prostu na starcie. Wcześniej często się z nim kłóciłam, ale zawsze o głupoty
które kumulowały się tworząc wielką gamę wyrzutów. No i nigdy mu o tym nie
mówiłam.- Przyznała lekko melancholijnie jakby wracała do wspomnień z tamtych
lat. Nie chciałam jej przerywać mówiąc, że teraz miała rację: w końcu
początkowo opierając się tylko na jej wrażeniu uważałam Wiktora Krajewskiego za
nadętego bubka, ale gdy po śmierci Mariusza z powrotem zatrudniłam go w jego
firmie w ramach księgowego i lepiej poznałam, zrozumiałam że jest zupełnie
innym mężczyzną niż tym którym widzi go Monika. Ta sytuacja była bardzo
niezręczna: Wiktor był zajmującym rozmówcą, nie sztywniachą jak mówiła moja
szwagierka, więc nawet tłumacząc mi kwestie podatkowe biura architektonicznego
robił to w zabawny i prosty sposób tak bym mogła zrozumieć. I szczerze go
lubiłam. Ale jak mogłam się z nim przyjaźnić skoro przyjaźniłam się z jego
żoną? To po prostu było niemożliwe, dlatego trochę trzymałam go na dystans. No
i przez cały czas uważałam by nie nawiązywać do jego dawnego małżeństwa.- A już
wyjątkowo niedojrzała była ta zagrywka gdy po wszystkim kazałam Mariuszowi
zwolnić go z biura; jej teraz gdy o tym mówię wiem jakie to było żałosne i
głupie. Ale wtedy w jakiś sposób poprawiło mi humor. Zwłaszcza gdy zaledwie
kilka miesięcy po rozwodzie przygruchał sobie jakąś kobietę. No i moja własna
matka traktowała go jak zięcia. Byłam o niego zazdrosna, może to nawet dlatego
po części się z nim związałam. Wiesz, że wtedy po raz pierwszy mnie pochwaliła?
Po raz pierwszy uznała, że zrobiłam coś dobrego.
-
Przykro mi.
-
Niepotrzebnie, choć zabrzmiało to tak jakbym została wychowana w rodzinie bez
uczuć i olewana. A przecież mama mnie kocha; doskonale o tym wiem. Tyle, że nie
rozumie iż doskonałość wcale nie leży w mojej naturze. Ja nie jestem taka jak
Mariusz. Nie jestem konwencjonalna: celem mojego życia nie jest znalezienie
miłości, realizowanie się jako matka i posiadanie dobrej pracy. Ja lubię
wyznania, ciągłe zmiany, nowe podniety. Może to właśnie dlatego tak dobrze
dogaduję się z Arturem. Chociaż nie, on robi to bo ucieka przed samym sobą: ja
bo taka już moja natura: wolny duch. Zresztą nieważne: chodzi mi po prostu o
to, że teraz być może mimo swojego wybuchowego charakteru w końcu dorosłam.
Dominik wydawał mi się trochę nudny, ale to naprawdę inteligentny facet.
Pracuje jako bankier…- Opowiadała mi a potem szczerze zaskoczyła pytając
znienacka:
-
A kiedy ty zamierzasz zacząć umawiać się na randki?
-
Słucham?- Jakoś nie mogłam uwierzyć, że to zdanie wypowiedziała siostra mężczyzny
którego kochałam. A raczej nadal kocham.
-
No bo nie zamierzasz chyba do końca życia być sama?
-
No…no właściwie to nie.- Przyznałam cicho.-
Kiedyś chciałabym mieć rodzinę, ale na pewno nie teraz…może za parę lat,
gdy…- Gdy nie będę czuła się tak jakby zdradzała Mariusza, pomyślałam. Bo sama
możliwość całowania się z kimś innym niż on wywoływała w mojej głowie bunt.-
Przecież minął dopiero rok odkąd Mariusza nie ma z nami. Nie potrafię tak
szybko o nim zapomnieć.
-
Wiem, ja też za nim tęsknię. Ale dziś z Szymkiem…myślałam że może coś was
łączy, bo bardzo się lubicie. No i zaczekał na ciebie po mszy, prawda?
-
Monika, on po prostu czuje się odpowiedzialny za to by mi pomagać, jako
przyjaciel mojego zmarłego męża. Nic między nami nie ma i nie będzie. W ogóle
to śmieszne. Naprawdę sądziłaś, że my…?
-
Może i nic między wami nie ma, ale czy to śmieszne…? Hm, nie powiedziałabym. To
fajny facet. Szkoda tylko, że jak dla mnie za młody. Ale może lubi trochę
starsze babki, co?
-
Jesteś niepoprawna.- Zaśmiałam się.
-
Ty za to zmieniłaś się w prawdziwa dewotkę. Tylko praca, wolontariat i dom. W
ogóle to jak możesz tu mieszkać? Przecież to ma ze 30 metrów kwadratowych.
-
42 jeśli już chcesz wiedzieć. I mieszka mi się to wcale dobrze, nie potrzebuje
niczego większego gdy jestem sama.
-
Może i nie potrzebujesz, ale przestrzeń i wesołe kolory poprawiłyby twój
nastrój…- Gderała tak jak to miała w zwyczaju, do czego się przyzwyczaiłam.
Wiedziałam jednak że nie mówi tego w złości, ale rzeczywiście by mnie
pocieszyć. Tak jakby nowy mężczyzna rozwiązywał moje problemy. I jak w ogóle
moja szwagierka może mi to proponować? Nie chcąc się w to zagłębiać, zmieniłam
temat kierując rozmowę na inne tory.
***
Kolejne
pół roku minęło mi właściwie bardzo monotonnie, a raczej regularnie, bo w domu
dziecka raczej o nudzie nie mogło być mowy. Okazało się, że Monika miała rację:
w miarę jak dzieciaki zaczęły się do mnie oswajać i przyzwyczajać pozwalały
sobie na zbyt wiele. Zwłaszcza te starsze. A ja miałam to nieszczęście, że
przeniesiono mnie z sekcji młodszych do nastolatków. „Małe dziewczynki które
chcą się bawić zostawiamy zazwyczaj licealistom i studentkom pracujących w
ramach stażu lub wolontariatu”, wyjaśniła mi dyrektorka placówki a ja nie
miałam śmiałości poprosić bym jednak została przy tej sekcji. Ale zamiast tego
zgodziłam się na zmianę i tak od dwóch miesięcy zajmowałam się grupą
nastolatek. Właściwie nie było tak źle: tyle że zamiast czytania książeczek i
chwalenia malowanek często łajałam za ukradkowe palenie papierosów, rozdzielałam
bójki (a dziewczyny zdumiewająco często rozwiązywały w ten sposób konflikty
między sobą) i próbowałam tłumaczyć im jak ważna jest rola nauki i szkoły w ich
dalszym życiu. Mimo dobrych chęci zostałam nagradzana prychaniem, ignorancją, a
w najlepszym razie śmiechem. Po jakimś czasie dałam sobie nawet z tym spokój, a
przynajmniej w odniesieniu do niektórych osób skoro wiedziałam, że moje słowa
przejdą im koło uszu. Miałam jednak satysfakcję gdy choćby jednak dziewczyna
wykazywała pewne zrozumienie i miałam szansę do niej dotrzeć. A że było takich
kilka nie uważałam swojego czasu za zmarnowany.
Jednych
z moich zadań z racji faktu bycia wolontariuszką było tzw. przygotowywanie bądź
też przystosowywanie dziewcząt zbliżających się do okresu pełnoletności
(czytaj: wyrzucenia z domu dziecka) do samodzielnego życia. Głównie polegało to
na wyszukiwaniu im taniego mieszkania lub pokoju do wynajęcia oraz pracy by
mogły dobrze wystartować i mieć szansę się utrzymywać. Nie było to jednak
łatwe: dzieci z bidula raczej nie miały najlepszej opinii, a coraz mniej osób
było też chętnych za nie ręczyć (zwłaszcza za niektóre wychowanice). Sponsorzy
też zbytnio nie służyli pomocą. W główniej mierze działalność dobroczynna miała
być dobrym uczynkiem i możliwością pochwalenia się przed znajomymi, dlatego też
przybierała raczej formę wyłącznie pieniężną. A jak to mówią: lepiej rybakowi
dać wędkę i przynętę niż kilka ryb.
Pierwszą
dziewczyną, która miała wyfrunąć z ośrodka była Weronika Kokosińska:
osiemnaście lat kończyła już za pięć miesięcy i do tej pory nie wiedziano co z
nią zrobić. Jakiś czas temu kobieta, która zgodziła się przyjąć ją na praktyki
a potem do pracy zrezygnowała (dlaczego to zrobiła wyjaśnię za chwilę). Problem
z Werką polegał na tym, że nijak nie mogłam wyobrazić sobie jak ta dziewczyna
poradzi sobie za murami ośrodka. Była ładna, wysoka i bystra, ale niestety nie
potrafiła skierować swoich atutów w odpowiednie miejsce. Lubiła prowokować
bójki; gdy młodsze dzieci przypadkowo na nią wpadły lub prosiły o uwagę zbywała
je niegrzecznie, no i wciąż (co irracjonalnie wkurzało mnie najbardziej) żuła
gumę. Uczęszczała do szkoły zawodowej ucząc się jako fryzjerka, ale nie
sądziłam że uda jej się zaliczyć ostatni rok. Zwłaszcza że wyrzucono ją z
praktyk w salonie. Jej pracodawczyni z oburzeniem opowiadała potem jak
flirtowała z klientami proponując im swoje „dodatkowe usługi”. Gdy wychowawca
ośrodka próbował z nią o tym rozmawiać tylko się śmiała nic sobie nie robiąc z jej
umoralniających gadek. Mnie totalnie olewała. Gdy w pewnym momencie trochę się
zdenerwowałam i w dość oględnych słowach powiedziałam jej, że jej zachowanie
uważam za niedojrzałe i zupełnie irracjonalne a jeśli tak dalej pójdzie to
skończy na ulicy, bezczelnie odparła mi, że wtedy postąpi tak jak ja.
-
To znaczy jak?- Spytałam nie mając pojęcia o co jej chodzi.
-
Poślubię bogatego gacha, który szybko wykituje.- Tak brutalna i pozbawiona źdźbła
prawdy odpowiedź spowodowała, że nie miałam pojęcia co odpowiedzieć. Po prostu
mnie zamurowało. Nie wiedziałam skąd ta gówniara widziała cokolwiek o moim
życiu (choć najpewniej podsłuchała rozmowę którejś z opiekunek), ale to nie
znaczyło że może w ten sposób je komentować. Z trudem powstrzymałam się od
odpłaceniem jej jakąś obelgą; właściwie powstrzymał mnie przed tym tylko jej
ironiczny uśmieszek. Może to dlatego zamiast powiedzieć jaka jest pusta
odpowiedziałam jej prowokacyjnie:
-
Tylko musisz uważać czy będzie cię chciał. Bogate gachy jak się wyraziłaś wolą
skromne i mądre kobiety: uwierz mi, wiem to z doświadczenia.- Tym razem po raz
pierwszy to ja byłam górą (choć obiektywnie rzecz biorąc co to za zwycięstwo
dać się sprowokować małolacie?), dlatego też szybko poczułam wyrzuty sumienia.
Ciężko odetchnąwszy dodałam:- Przepraszam, ta uwaga była nie na miejscu. Nie
chciałam tego powiedzieć.
-
Jasne, że chciałaś.- Prychnęła Weronika, a ja w ramach pokuty postanowiłam nie
zwrócić jej uwagi za to, że zwróciła się do mnie na ty.- Przynajmniej dobrze,
że pokazałaś za jakie gówno mnie masz. Nie cierpię hipokryzji. Na razie.
-
To wcale nie prawda. Ja…- Mówienie czegokolwiek było bez sensu, bo Werka
właśnie opuściła pokój wychowawców z którego mogłam korzystać w razie
konieczności rozmowy w cztery oczy z wychowankami. Dlatego przymknęłam
delikatnie oczy szukając siły, której w tej chwili nie czułam. Jej, pomyślałam
sarkastycznie, może to i dobrze, że nie jestem matką.
-
Mogę?- Cichy głosik sprawił, że zmusiłam się do otworzenia powiek.
-
Tak Soniu, proszę wejdź.- Odpowiedziałam siedemnastolatce stojącej w drzwiach,
których po wyjściu nie zamknęła Weronika. Przynajmniej tym razem mój uśmiech
był szczery, bo bardzo lubiłam tę nieśmiałą dziewczynkę.
-
Przyszłam tylko powiedzieć, że w łazience spaliła się żarówka i trzeba ją
wymienić.
-
Rozumiem, zaraz się tym zajmę.
-
Proszę pani?
-
Tak?
-
Proszę się nie denerwować z powodu Werki: wczoraj pokłóciła się z Marcelem i
chyba zerwali na dobre.
-
Nie denerwuję się na nią, ale na siebie. Dałam się jej sprowokować mówiąc
niemiłą rzecz.
-
Więc tym bardziej niech się pani nie martwi: ona już pewnie o niej nie pamięta.-
Pocieszyła mnie uśmiechając się szeroko. Odruchowo odwzajemniłam ten gest.
Naprawdę była bardzo delikatną i dobrą dziewczynką, dlatego tym bardziej nie
mogłam zrozumieć jak mogła zadawać się z Weroniką. Zauważyłam, że tamta nie raz
była dla niej opryskliwa, a mimo to Sonia nie ustawała w próbach rozmowy ze
zbuntowaną nastolatką.
-
Pójdziesz ze mną? Pokarzesz mi gdzie dokładnie przepaliła się ta żarówka.
-
Jasne.- Odparła mi dziewczynka czekając chwilę aż wyjmę z szafki zapasowe
żarówki. Potem obje wyszłyśmy z gabinetu.
-
Jak pracuje ci się u Dębowczyków?- Spytałam jej, bo trzy miesiące temu
korzystając ze znajomości jako żona Mariusza, załatwiłam jej dorywczą pracę.
Nie była zbyt ambitna: po prostu Sonia miała sprzątać duży dom Dębowczyków, ale
z racji faktu, iż pan Dębowczyk był deweloperem płacił jej całkiem nieźle, bo
aż 12 zł/h. Dzięki temu nastolatka miała pieniądze na bieżące potrzeby, mogła
na przykład kupić sobie gitarę, którą pomogłam jej wybrać tydzień temu. Poza tym
pozwalało jej się to wyrwać z ośrodka i przygotować do samodzielnego życia, bo
również za niecały rok kończyła osiemnaście lat. I o ile Weroniki wcale nie
żałowałam o tyle Soni bardzo. Bo jako nieliczna
z wychowanic domu dziecka wybrała liceum marząc o studiach i szło jej
całkiem nieźle. Była bystra: brała udział w kilku konkursach w których
nierzadko udawało jej się coś wygrać, do tego była wiecznie uśmiechnięta i
skromna. Wiedziałam, że gdy regulamin ośrodka nie będzie mnie już obowiązywał
(tzn. nie będę mogła dawać prywatnych prezentów wybranym dzieciom), to pomogę
Soni. Nie pozwolę by taki diament w takim miejscu się zmarnował.
-
O super: naprawdę.- Odparła z zapałem.- Ich dom jest taki piękny a pani
Dębowczyk jest bardzo miła. Gdy przyłapała mnie na przeglądaniu jednej z
książek w gabinecie, to nawet zaproponowała, że w wolnej chwili podczas przerwy
mogę ją przeczytać. No a kucharka zawsze daje mi do jedzenia same smakołyki. A
inne dziewczyny są fajne. Dzięki, że nie powiedziała im pani, że mieszkam w
bidulu. Mogę poczuć się tam normalnie.
-
To przecież nie powód do wstydu.
-
Wiem, ale mimo to…jeszcze niedawno wydawało mi się, że nie warto się wysilać. I
dlatego rozumiem Werkę, naprawdę. No bo etykietka sieroty z bidula to tak jak
stereotyp o blondynkach czy Polaczkach-pijaczkach. Nie tak łatwo się jej
pozbyć. Ale gdy pani się tutaj zjawiła to…to wstąpiła we mnie nadzieja. Wiem,
że to głupie ale tak właśnie czuję.
-
Może i to jest głupie, ale bardzo mi miło z tego powodu. I chcę żebyś
wiedziała, że nawet jeśli przestaniesz być wychowanicą domu dziecka, to możesz
liczyć na moją pomoc.
-
I tak załatwiła mi pani pracę, więc dziękuję. Od teraz będę odkładać pieniądze
i ostatni rok liceum dam radę jakoś ukończyć.
-
Na pewno ci się uda.- Potwierdziłam, a potem ustałam na krzesełku i zaczęłam
wymieniać żarówkę. Potem gdy już udało mi się ją wkręcić sprawdziłam czy
działa. Zadowolona z siebie opuściłam
łazienkę, ale zaraz zrzedła mi mina gdy zauważyłam wchodzącego właśnie Roberta Fiołkowskiego: czterdziestoletniego
kuratora sądowego.- Cholera, gdzie jest Michalina?- Spytałam szeptem Soni, bo
mężczyzna od pół roku był kuratorem właśnie panny Kownackiej.
-
Nie wróciła jeszcze z zajęć.
-
Jest w pół do siedemnastej.- Zauważyłam nie wiadomo po co, bo prawdę mówiąc
zabrzmiało to jak pretensja. A jeśli już to mogłam mieć pretensje tylko do
siebie iż wcześniej tego nie zauważyłam.- Dobra, robimy tak: masz mój telefon i
zadzwoń do swojej przyjaciółki: każ jej szybko wracać. A jeśli coś przeskrobała
to po prostu urwę jej nogi z tyłka.- Wyjaśniłam szeptem Soni, która moją
ostatnią uwagę skwitowała śmiechem, ale posłusznie kiwnęła głową. Zerkając w
stronę kuratora chyłkiem podałam jej swoją komórkę a potem przyoblekłam na
twarzy uśmiech.- Dzień dobry panie Fiołkowski. Coś się stało? Chyba był pan już
tutaj w środę.- Zrobiłam delikatny przytyk. Prawdę mówiąc nie miałam nic do
tego faceta, bo wbrew powszechnej opinii o kuratorach naprawdę zależało mu na
swoich podopiecznych, dlatego miał też wiele sukcesów na tym polu. Dyrektorka
nie raz i nie dwa opowiadała mi o nastolatkach, które dzięki jego opiece i
zainteresowaniu wyszło na prostą. Tyle, że niekoniecznie chciałam go widzieć w
sytuacji w której miał być świadkiem mojej niekompetencji.
-
Tak, ale niestety zmusiła mnie do tego konieczność. Gdzie jest Michalina?-
Spytał.
-
Na dodatkowych zajęciach z siatkówki w szkole.- Skłamałam.
-
Na dodatkowych zajęciach mówi pani…niestety mam inne informacje od policji.- W
jednej chwili dałam sobie spokój z udawaniem, że wszystko jest w porządku.
-
O mój Boże. Co zrobiła?
-
Wyjaśnię to pani później. Gdzie opiekunka dyżurna?
-
Wyszła na chwilę.
-
Wyszła? I zostawiła tu panią samą? Chyba będę musiał złożyć skargę: nie dziwne,
że dzieci są takie samowolne, skoro daje im się do tego okazję. To naturalnie
nie pani wina; pani jest tu tylko wolontariuszką. A teraz przepraszam: w takim
razie pójdę porozmawiać z panią dyrektor.
-
Niech mi pan chociaż powie co przeskrobała ta dziewczyna, proszę.- Dodałam
szczerze. Okej, może nie rozumiałam zachowania Michaliny, ale czułam się
współodpowiedzialna temu co się stało. Jednak pan Fijalski wyraźnie się wahał;
dopiero gdy spojrzał mi w oczy ciężko westchnął wyjaśniając:
-
Została zatrzymana w parku z jakimiś dwoma kolegami gdy piła alkohol i paliła
papierosy. Patrolujący teren policjanci na pierwszy rzut oka zauważyli, że nie
ma osiemnastu lat.- Kurator nawiązywał do wyglądu Michaliny, która miała nie
więcej niż 1,6 m wzrostu i 45 kg wagi. W ten sposób wyglądała na nie więcej niż
trzynaście lat choć miała ich już szesnaście. Uważałam, że to między innymi
dlatego zgrywa wielką buntowniczkę: by zyskać sobie szacunek rówieśników z domu
dziecka. Ale to oczywiście nie była dobra motywacja.- Tylko ją spisali, ale że
to już drugi taki przypadek to zostawili ją na komendzie i zadzwonili do mnie,
bo w tutaj nikt nie odbierał. A teraz, naprawdę przepraszam…
-
Oczywiście.- Potwierdziłam odetchnąwszy z ulgą. Przez moment obawiałam się, że
Michalina mogła zmalować coś większego: na przykład wpaść na pomysł kradzieży w
sklepie (m.in. za którą miała rozprawę w sądzie zakończoną wyrokiem kuratorem)
lub pobić kogoś na ulicy kto krzywo się na nią spojrzał. Picie alkoholu w
miejscu publicznym było zaledwie wykroczeniem. Naturalnie dość sporym jeśli
wziąć pod uwagę fakt, że miała nad głową Fijalskiego, ale i tak nie tak bardzo
niepokojącym.
W
odniesieniu do tej szesnastolatki miałam mieszane uczucia: potrafiła być
złośliwa, pyskata, paliła papierosy (to tej pory nie mam pojęcia jak je
zdobywała, bo nie miała żadnych krewnych którzy ją odwiedzali ani nie
pracowała) i często wdawała się w bójki tak jak Weronika (nierzadko walczyły
między sobą pokłócone o jakieś drobnostki), ale jednocześnie miała w sobie dużą
dozę wrażliwości i uczuć. Być może taki niejako dualizm osobowości był
spowodowany faktem, że przez cztery lat od dziesiątego roku życia przebywała w
domu dość zamożnej, choć nieco nieodpowiedzialnej rodziny. Mówię
nieodpowiedzialnej, bo gdy tylko dwa lata temu okazało się, że po wielu
bezowocnych próbach starań o dziecko udało im się wreszcie się go doczekać, bez
wahania pozbyli się czternastoletniej wówczas Michaliny. Nie zastanawiali się
nad tym jak mocno przeżyje to dziewczynka, która przez ten czas zdążyła się zasymilować.
Nie zastanawiali się nad tym, jak to może wpłynąć na jej psychikę, jak to może
ją zranić. Nie przyszło im do głowy, że porzucają ją jak rzecz w
najtrudniejszym dla niej momencie gdy z dziecka zaczęła powoli stawać się
kobietą i dojrzewać. Dyrektorka mówiła mi, że jako dziewczynka Michalina była
bardzo grzeczna i uśmiechnięta; po powrocie do domu dziecka stała się krnąbrna
i stale prowokowała problemy. Odrzucenie wyraźnie odcisnęło na niej piętno i
wcale się jej nie dziwiłam. W końcu sama najlepiej wiedziałam czym ono jest.
Z
racji tego małego zamieszania postanowiłam poczekać na powrót Michaliny z
powrotem do domu dziecka choć godziny wolontariatu miałam zakończyć już o
osiemnastej. Miałam nadzieję z nią porozmawiać, ale gdy nastolatka wróciła do
ośrodka od razu poszła do łóżka udając zmęczoną. Dlatego zamiast niej odbyłam
krótką pogawędkę z opiekunką która ją
przywiozła.
-
Michalina miała szczęście: Robertowi udało się załatwić wszystko po cichu.-
Wyjaśniła mi mając na myśli kuratora dziewczyny.- A ona nawet mu nie
podziękowała: słuchała tylko jego przemowy z pełną irytacji miną. Martwię się
co z niej wyrośnie. W dodatku tych dwóch chłopaków z którymi ją złapano…oni
mieli już po dwadzieścia lat. To nie jest odpowiednie towarzystwo dla dziewczynki
w jej wieku. Ona ma dopiero 16 lat, a gdy wyjeżdżałam cała w nerwach Weronika
Kokosińska powiedziała mi, że dzieciak Michaliny byłby problemem, bo bała się
że raczej „wpadła”; a przyłapanie przez psy w parku to nic ważnego. Myślisz
Ewelinko, że to prawda? Że ona już…no wiesz?
-
No cóż…sądzę że w dzisiejszych czasach wszystko przychodzi trochę wcześniej.-
Odpowiedziałam z wahaniem po dłuższej przerwie.
-
Ale mimo wszystko…to jeszcze dziecko. Sądzisz, że powinnam z nią o tym
porozmawiać?
-
Być może. Nie wiem; chyba w tych sprawach nie jestem najlepsza. Prawdę mówiąc
to w ogóle czasami czuję się tutaj zupełnie bezużyteczna. Nie potrafię dotrzeć
do tych nastolatek.
-
Ależ co ty mówisz: przecież ona cię uwielbiają.
-
Czyżby?
-
No cóż, może nie wszyscy. Ale to nastolatkowie: a ci to najczęściej buntownicy.
To po prostu trudny wiek. I może uznasz, że mówię to każdej wolontariuszce, ale
naprawdę jesteś odpowiednią osobą na tym stanowisku.
-
W takim razie bardzo dziękuję, a teraz będę się zbierać. Jutro wpadnę tutaj
wcześniej, może uda mi się pogadać z Marceliną.
-
Dobrze, uprzedzę Ulę żeby spodziewała się ciebie wcześniej.
***
Nazajutrz
Michalina wcale nie chciała rozmawiać o wczorajszym popołudniu: udawała że po
prostu nic się nie stało. Na dodatek wyraźnie denerwowała ją obecność swojego
kuratora, który zjawił się również następnego dnia po spisaniu ją przez
policjantów. Dlatego, pomimo końca swojego dyżuru starałam się delikatnie dać
mu do zrozumienia, że to nic nie da.
-
Więc co mam według pani robić? Czekać aż zacznie ćpać?
-
No nie.- Trochę się speszyłam, bo dziś był wyraźnie nie w humorze. Zazwyczaj
jego pytania nie były złośliwe; a jeśli już to nie w stosunku do mnie. Chyba
nawet to zauważył bo szybko powiedział:
-
Bardzo panią przepraszam; po prostu martwię się o tę dziewczynę. Początkowo
sądziłem, że jej problemy polegają jedynie na chęci zwrócenia uwagi i je
bagatelizowałem, ale teraz wiem, iż byłem w błędzie. Tyle, że teraz znalazłem
się w martwym punkcie, co jak pani pewnie się domyśla nie jest dla mnie
sytuacją komfortową.
-
Rozumiem. Ale wydaje mi się, że Michalina wcale nie jest zdemoralizowana, a
przynajmniej nie aż tak bardzo. Po prostu potrzebuje w życiu celu.
-
Tak wiem. Tylko niestety nie mogę do niczego ją przekonać: nauka, sport, zdrowe
kontakty z rówieśnikami…ba próbowałem nawet gry na gitarze gdy ta jej koleżanka
powiedziała mi, że bardzo to lubi.
-
Mówimy o Michalinie?
-
Tak. Pani też nie wiedziała?
-
Prawdę mówiąc to nie.
-
Gdy przebywała jeszcze u Radomskich, ci bardzo dbali o jej wykształcenie.
Pobierała lekcje gry na fortepianie i skrzypcach. Chyba nawet lekcje śpiewu gdy
zauważyli, że jest szczególnie uzdolniona muzycznie. Jeśli chodzi o gitarę to
jest samoukiem. Ale muzyka w ogóle jej teraz nie interesuje.
-
Wiem, że to banał, ale po prostu ktoś musi do niej dotrzeć, wciąż próbować. W
końcu kiedyś musi się przed kimś otworzyć.
-
Tak, tylko czy nie będzie za późno?- Nic na to nie odpowiedziałam, a kurator
chyba tego ode mnie nawet nie oczekiwał, bo uśmiechnął się i pożegnał. A ja
zaczęłam kierować się na przystanek autobusowy. Wiedziałam, że muszę na nim
spełnić przynajmniej dziesięć minut, dlatego pomyślałam o zrobieniu kursie
prawa jazdy. Być może w ten pożyteczny sposób mogłabym spożytkować pieniądze zmarłego
męża co wciąż zarzucała mi Monika czy Szymon. Mieliby się z pyszna gdybym nagle
zaczęła nią szastać na prawo i lewo.
-
Hej, laseczko. Co to za przystojniak z którym flirtowałaś przed chwilą?
-
O Monika, właśnie o tobie myślałam.- Uśmiechnęłam się do szwagierki całując ją
w policzek.
-
Dobra, dobra nie zmieniaj tematu.
-
Wcale go nie zmieniam. A jeśli już chcesz wiedzieć to kurator jednej z moich
podopiecznych.
-
Uuuu, no cóż zawód jak zawód. Ale przynajmniej jest przystojny.
-
Jest wdowcem z dorastającym synem. A poza tym co z Dominikiem?
-
Przecież wiesz, że żartuję. Ale dość o tym: chodźmy na parking: jedziemy do ciebie
czy do mnie?
-
Do mnie.- Zdecydowałam szybko trochę egoistycznie. Bo znając Monikę i jej
gadatliwość nie wyszłabym od niej z domu przed północą a komunikacja miejska o
tej porze jest bardzo okrojona.- Super, nie miałam ochoty czekać na
przystanku.- Ucieszyłam się gdy siedziałam już w samochodzie a moja szwagierka
wyjeżdżała autem z parkingu.
-
Widzisz jak dobrze się złożyło? Załapałaś się na darmowy transport.
-
A tak właściwie to o czym chcesz pogadać?- W odpowiedzi Monia rzuciła mi
szybkie spojrzenie znad kierownicy.
-
Zobaczysz. Prawdę mówiąc nie mogłam się doczekać by zdradzić ci prawdziwego
newsa.
-
To znaczy?
-
Artur wrócił do Polski.
***
Monika
spędziła u mnie dużą część wieczora, dlatego gdy w końcu wyszła byłam porządnie
zmęczona. Naturalnie we mnie powrót Artura wywoływał znaczniej mniej gwałtowną
reakcję niż u niej: w końcu znałam go znacznie krócej niż moja szwagierka i od
znacznie gorszej strony. No, może trochę się zezłościłam gdy Monia
poinformowała mnie, że Chojnacki jest w Polsce już od kilkunastu dni i nawet
nie dał o tym znaku własnej matce i ojcu. Ale złość na niego szybko mi przeszła
gdy okazało się, że kilka z tych kilkunastu dni spędził w szpitalu.
Monika
właściwie nie znała wielu szczegółów: powiedziała tylko, że miała zamiar
odwiedzić ciotkę ale okazało się że nie było jej w domu. Wuj Grzegorz wyjaśnił
jej, że jego żona pojechała do szpitala do Poznania. Zdradziła, że Artur miał
wypadek samochodowy i nieźle się w nim poharatał. Słysząc to moja szwagierka
wykazała trochę taktu, bo nie dopytywała się już o żadne szczegóły; dopiero w
mojej obecności próbowała dodzwonić się do pani Grażyny by poznać dokładną
relację, chociaż ta nie odbierała telefonów. Monika była z tego powodu
zdenerwowana: narzekała że nic nie wiadomo o Arturze, że może umierać w
szpitalu a my dowiemy się o tym dopiero po fakcie. Naturalnie to ostatnie tylko
mnie śmieszyło: próbowałam jej tłumaczyć, że gdyby sytuacja była aż tak poważna
to pani Grażyna poinformowałaby o tym najbliższą rodzinę. No i że najpewniej
Arturek spadł na cztery łapy i tylko się potłukł. Nie wiedziałam wtedy, jak
bardzo mijam się z prawdą.
Przekonałam
się o tym już następnego dnia: siostra mojej teściowej wróciła tylko na chwilę
do Warszawy bardzo zdenerwowana. Sądziła, że uda się przenieść Artura do
szpitala w stolicy, ale jego stan był zbyt poważny.
-
On…on ścigał się z kimś.- Wyjaśniła gdy wspólnie z Moniką ją odwiedziłyśmy.- Ma
pękniętą śledzionę, wstrząśnienie mózgu i liczne złamania obu nóg. W prawej
wygląda to na tyle groźne, że lekarzowi nie udało się odtworzyć jej do
poprzedniej pozycji, dlatego włożono mu tam dodatkowy fragment…szyny? Chyba
szyny…nie pamiętam jak to się fachowo nazywa. Prawdopodobnie do końca życia
będzie utykał, bo mimo wszystko nie udało się zniwelować różnicy długości,
przez co kończyna jest o centymetr krótsza. Podobno dobra rehabilitacja może
potem pomóc i sprawić by nie miało to znaczenia, ale sądzę że lekarze mówią tak
w ramach pocieszenia. Mój syn…on leży tam już od tygodnia, ale w jego rzeczach
znalazłam bilet powrotny do Krakowa z poprzedniego miesiąca. Od kilkunastu dni
był tutaj, ale nie dał mi nawet znaku. Nie musiał od razu przyjeżdżać, ale
telefon: przecież wyczekiwałam każdego z głębokim pragnieniem tym bardziej im
rzadziej się zdarzał. A teraz…a teraz prawie stracił życie. Tyle razy
namawiałam go żeby znalazł sobie inne hobby, że to może źle się dla niego
skończyć. Jest przecież tyle fajnych zajęć, ale on zawsze miał wiele pasji:
żartowałam sobie z niego czasami, że łatwo się do czegoś zapala ale równie
łatwo też gaśnie. Ale te wyścigi…myślałam że już z tym skończył. Że ten wyjazd
do Peru coś zmieni, że on coś zrozumie. No i do tego Alicja. Przecież ten
chłopiec…jego syn…on nawet go nie widział. Przez długi czas byłam na niego
wściekła tak jak Grzesiek.
Zdenerwowanie
pomieszane z poczuciem winy pani Grażyny było w pełni zrozumiałe, bardzo jej
współczułam. Tyle, że i tak nie mogłam tego samego powiedzieć o Arturze, bo uważałam
że sam był sobie winien: w końcu jeśli igrasz z ogniem to musisz się liczyć z
faktem, iż kiedyś się w końcu sparzysz. I tak się stało w tym przypadku. Trochę
mało empatycznie pomyślałam, że Mariusz nigdy nie popełniał niebezpiecznych
rzeczy, zawsze postępował tak jak należy i prowadził zdrowy styl życia i teraz
nie żyje, a wieczny ryzykant Artur wylizuje się z każdej opresji jakby miał
dziewięć żywotów. Gdy ta myśl przyszła mi do głowy mogłam przynajmniej w ten
sposób podjąć próbę pocieszenia pani Chojnackiej, która byłaby szczera. Bo
rzeczywiście wierzyłam, że Artur za miesiąc czy dwa będzie wyglądał jak nowy
(wspominałam o tych dziewięciu żywotach?). No i przynajmniej niejako dzięki
wypadkowi nikt nie pamiętał o tym, że przed wyjazdem zostawił ciężarną matkę
swojego dziecka postępując skrajnie nieodpowiedzialnie (nawet jeśli zostawił
jej trochę gotówki). Więc paradoksalnie ten wypadek wyszedł mu na dobre. Nawet
jego zasadniczy ojciec, pan Grzegorz wyrażał się o nim tylko i wyłącznie z
troską i niepokojem; nie chował już do niego urazy czy żalu.
Tak
jak przeczuwałam z biegiem dni stan Chojnackiego się stabilizował; już po 3
tygodniach pobytu w szpitalu w Poznaniu możliwe było przeniesienie go bezpiecznie
do Warszawy gdzie kolejny tydzień spędził już w prywatnej klinice. Potem wrócił
do domu, gdzie mogła się odbywać jego rehabilitacja.
Ten
szczegółowy przebieg jego rekonwalescencji znałam z drugiej ręki od Moniki.
Pewnie gdyby Artur pobył w szpitalu jeszcze dłużej to bym go i odwiedziła, ale
byłam mocno zajęta (no dobra, to trochę wymówka). No bo choć nasza ostatnia
rozmowa była tylko niemiłym wspomnieniem; choć zrozumiałam że nie przyczynił
się do śmierci mojego męża, choć minęła irracjonalna zazdrość o to, że Mariusz
podzielił się prawdą o swojej chorobie z nim a nie ze mną; to mimo to czułam
jakieś dziwne skrępowanie na samą myśl o naszej ponownej rozmowie. I on chyba
też tak to odbierał, bo przez kilkanaście następnych dni rehabilitacji domowej
nie wykazywał inicjatywy spotkania (tę informację również znałam od Moniki,
która szczerze zdziwiona nawet mnie o to zapytała; w odpowiedzi wzruszyłam
tylko ramionami udając że nie wiem o co jej chodzi: w końcu już nie
przyjaźniłam się z Arturem). Pozostałam więc na przesyłaniu mu za pośrednictwem
szwagierki życzeń powrotu do zdrowia i pozdrowień. Potem czekałam aż do
kolejnego sprawozdania Moniki, a w przerwach oczekiwań głowę miałam zajętą
pracą w biurze architektonicznym i załatwianiem w nim bieżących spraw, próbą
dotarcia do Michaliny czy wspierania Soni. Ostatnio nawet w ramach zrzędzenia
Moniki raz czy dwa w tygodniu zaczęłam chodzić do kina lub teatru. W czasie
jednego z takiego wypadu siedzący na sąsiednim fotelu mężczyzna nawiązał ze mną
miłą pogawędkę, a że robił sympatyczne wrażenie z przyjemnością się do niej
włączyłam. Chyba nawet zaczął ze mną flirtować; to było bardzo miłe, ale gdy
poprosił mnie o numer telefonu stchórzyłam. W myślach stanęła mi twarz
Mariusza, liczne sytuacje w których wyznawał mi miłość do końca życia, w
których mnie przytulał i całował…Może to dlatego wieczorem leżąc sama w łóżku
po raz pierwszy od wielu miesięcy wyjęłam nasze wspólne zdjęcia. I być może to
dlatego również po raz pierwszy tej samej nocy mi się przyśnił.
Poważnie.
Nigdy
dotąd mi się to nie przytrafiło. Może to głupie, ale gdy teściowa opowiadała mi
o tym jak zmarły syn jej się śni, to bardzo jej zazdrościłam. Nawet Monika
kiedyś napomknęła raz czy dwa, że również jej się to przytrafiło. A mnie? Mnie
nigdy, a przecież byłam jego żoną. Aż do tej pory. Tyle, że nie do końca
wiedziałam czy o to mi chodziło. Bo śniło mi się, że jesteśmy razem…w łóżku.
Dosłownie czułam dotyk jego ciepłych dłoni na swoim ciele, delikatną szorstkość
zarostu, naturalny zapach męskiego ciała, czułość pocałunku…Gdy się obudziłam
byłam trochę spocona i rozpalona. Nie wiedziałam czy powinnam się wstydzić czy
cieszyć, czy ten sen był spowodowany moimi rojeniami czy jego przyczyna była
inna. Wiedziałam tylko na pewno, że nikomu o tym nie powiem.
To
wydarzenie uzmysłowiło mi coś jeszcze. Może to się może wydać śmieszne, ale po
śmierci męża moje naturalne potrzeby jakby umarły. Owszem, tęskniłam za tym
aspektem związku, ale tylko w kontekście Mariusza: tylko za jego ramionami i
pieszczotami, a nie za ciałem przypadkowego mężczyzny, nie za seksem w ogóle.
Teraz jednak ten sen uświadomił mi, iż wcale tak nie jest.
Napawało
mnie to szczerym wstydem przez co długo potem nie mogłam zasnąć. Po śmierci
męża nie potrafiłam wyobrazić sobie, iż będę z innym mężczyzną niż on. Może
gdyby nie był moim jedynym parterem, może gdybym kochała się w wcześniej z kimś
innym byłoby to dla mnie łatwiejsze, może ponowne zaangażowanie uczuć byłoby
prostsze.
Po
upływie ponad półtora roku po jego nagłej śmierci liczyłam się z taką
możliwością (tzn. poznania kogoś), aczkolwiek nie do końca. Bo owszem, w
rozmowach z Moniką przyznawałam, że za kilka lat zacznę chodzić na randki, że
chcę założyć rodzinę. Ale w rzeczywistości były to tylko gadki na odczepnego w
stylu przelotnych znajomych:
„odwiedź
mnie kiedyś”
„jasne,
kiedyś cię odwiedzę”.
Tyle
że to „kiedyś” oznacza „nigdy”. I tak właśnie było w moim przypadku. Dlatego
tym bardziej skrępowana czułam się tym, że w przeciwieństwie do mojego mózgu
moje ciało nagle zrozumiało, że jego „seksualność” długo trwała w letargu i
pora ją w końcu obudzić. Wiedziałam jednak, że nic z tym nie zrobię, bo nie
zamierzałam wdawać się z kimkolwiek w nic nie znaczący romans ani nawet flirt.
Zamierzałam postępować tak jak do tej pory: czyli tak, jakby ta kwestia nigdy nie
istniała.
Tyle,
że teraz byłam w tym hipokrytką.
Bo
niestety istniała.
Ciekawe kij jest ten mężczyzna z kina....?
OdpowiedzUsuńCoś mi tam świta z tyłu głowy, że tego kogos znamy z wczesniejszych opowiadań, ale to tylko moje gdybanie.....
Pozdrawiam
Ania
Nie, lubię motać ale tym razem to facet z kina nie odegra tu żadnej znaczącej roli. :-)
UsuńTo może jednak Szymon....?
UsuńGenialne przeczytałam dopiero 11 zawsze jeden dzień czekania krócej na kolejny rozdział :-)
OdpowiedzUsuńSuper rozdział kiedy coś dodasz ;)
OdpowiedzUsuńRaczej do niedzieli mi się nie uda, bo mam dość napięty grafik. Może w poniedziałek jak znajdę czas. Tak jak zapowiadałam wczesniej teraz niestety na kolejne części będziecie musieli trochę zaczekać.
UsuńSwietne opowiadanie czekam na koleny rozdział
OdpowiedzUsuńUwielbiam twoje opowiadanie:)
OdpowiedzUsuń