PS: Przepraszam za tę "reklamę", ale po prostu jestem na świeżo po lekturze wspomnianej książki i szczerze mnie urzekła. Zastanawiam się nawet jak wypadnie kinowa ekranizacja, ale i tak muszę się na nią wybrać. Na koniec jak zwykle miłego czytania kolejnej części Maskarady.
Pozdrawiam.
Gdy
dowiedziałam się od jednej z opiekunek domu dziecka, że Sonia Pałeczka
zrezygnowała z pracy u państwa Dębowczyków którą jej załatwiłam kilkanaście
tygodni temu, trochę mnie to zaniepokoiło, ale w bardzo małym stopniu. Dlatego
też uważałam, że rozmowa z moją ulubioną wychowanicą ośrodka pomoże mi
zrozumieć tak nagłą decyzję. Tyle, że Sonia wcale nie chciała na ten temat
mówić. Powiedziała tylko, że po prostu praca jej się znudziła, a gdy nalegałam
po prostu spuszczała głowę. Wydawało mi się nawet, że ten temat wyraźnie ją
smuci. Z tego powodu niby przypadkiem odwiedziłam panią Dębowczyk próbując
poznać prawdę od drugiej strony. Tutaj również czekało mnie srogie
rozczarowanie. Czterdziestodwulatka była sztywna jakby kij połknęła gdy tylko
napomknęłam o Soni.
-
To dziewczyna zepsuta i zdemoralizowana, a ktoś taki nie jest godzien czyścić
mi butów czy prać dywanów. Poza tym gdy ją zatrudniałam nie wspominała pani że
jest z domu dziecka.- Oskarżała mnie.
-
Wspominałam, że ma ciężką sytuację i potrzebuje pracy.- Przekonywałam. Jednak
mój komentarz wywołał jeszcze większe oburzenie pani Dębowczyk.
-
Doprawdy, to było świadome zatajenie. I nie mam zamiaru rozmawiać o tej
dziewczynie. Pomyśleć, że wyglądała tak niewinnie…- Szybko zrozumiałam, że
tutaj również nie uzyskam żadnym satysfakcjonujących mnie odpowiedzi, więc
spróbowałam nagniatać jeszcze Sonię. Ale wtedy zareagowała złością i atakiem,
tak jak nigdy wcześniej. Oniemiałam, bo takie zachowanie pasowało raczej do jej
przyjaciółek Weroniki czy Michaliny, a nie do spokojnej siedemnastolatki. Na
szczęście już podczas mojego następnego dyżuru mnie przeprosiła: potem z
ogromnym skrępowaniem poprosiła o jeszcze jedną szasnę na pracę. Niestety ja na
razie z wielkim trudem szukałam jej dla Weroniki, bo wychodziła już za niecałe trzy
miesiące. Już miałam na oko jedną posadę, ale uważałam że nie będzie chciała
pracować sprzątając ulice. A przecież niedługo zyskiwała samodzielność. W końcu
stanęło na tym, że poleciłam ją jako sprzątaczkę w firmie sprzątając w której
pracowałam zanim stałam się żoną Mariusza. Pół roku później tak po prostu ją
porzuciła, ale na razie o tym nie wiedziałam. Cieszyłam się tylko, że udało mi
się dać jej jakiekolwiek realne szanse na godne życie przebywając na wolności.
W
domu dziecka pojawił się jednak inny problem: jedna z wychowanek zaszła w
ciążę. Co prawda nie była to Michalina, ale mimo wszystko problem pozostał.
Dziewczynka miała piętnaście lat. Najbardziej jednak w tym wszystkim uderzyło
mnie to, że dyrektorka skupiła się na wyciszeniu całej sytuacji niż na próbie
jej rozwiązania. Na dodatek gdy delikatnie zwróciłam jej na to uwagę, ona z
kolei delikatnie dała mi do zrozumienia, że to nie moja sprawa. Trochę wkurzona
opowiedziałam o tym Monice, która śmiała się z mojego gniewu.
-
Nie ma się co dziwić, ta kobieta szczyci się świetną reputacją swojego ośrodka.
Z trudem udało się ją przekonać, by zostawiła tu Sonię, która ma kuratora.
Ciąża, to wyrok.
-
Jak to wyrok?
-
Normanie: po prostu dziewczyna zmieni miejsce pobytu.
-
Ale jak to? Dlaczego?
-
Po prostu. Ten dom dziecka to nie jest zwyczajny ośrodek.
-
Co to znaczy?
-
No…to znaczy mniej więcej tyle, że nie trafiają tu przypadkowe dzieci.
Obowiązuje tu, jakby tu rzec, ścisła selekcja. Ośrodek powstał z inicjatywy
kilku bogatych pań tego miasta by pokazać jakie to one nie są wspaniałe podczas
gdy tak naprawdę obecnie wykładają tylko niewielką część pieniędzy i to z wielkimi
pretensjami. Ale mimo wszystko mają decydujący głos. Zauważyłaś chyba, że mamy
tu bardzo mało podopiecznych i licznych wolontariuszy? Dzieciaków jest średnio
sześćdziesiąt podzielonych na dwa segmenty wiekowe i płeć, więc tak naprawdę to
coś w rodzaju większej rodziny zastępczej. W ten sposób jego sponsorki
ograniczają prawdopodobieństwo zaistnienia negatywnych zdarzeń takie jak na
przykład nieplanowana ciąża.
-
Rozumiem.- Mrugnęłam tylko.- A jeśli chodzi o tę selekcję…co dokładnie oznacza?
-
Weronika Kokosińska to nieślubna córka jednej ze sponsorek…ale nie powiem ci
której, bo nawet ja tego nie wiem. Może zresztą chodziło o jej męża? Krążą na
ten temat sprzeczne wersje, ale to nieistotne…Z kolei na przykład Michalina
Chojnacka kiedyś była adoptowana, a jej rodzice- para nieodpowiedzialnych
snobów- po wszystkim ją wyrzucili, dlatego zdecydowali się umieścić ją tutaj by
nie mieć problemów. No a Kacper Woltański czy Wultański…nigdy nie mogę tego
zapamiętać jest synem Ambrożych. Teraz naturalnie zmienił nazwisko.
-
Tych co zginęli w tej katastrofie śmigłowca?- Gdy Monika skinęła głową
kontynuowałam:- Ale dlaczego babcia nie wzięła go do siebie? Przecież wciąż jeszcze
żyje, prawda?
-
Oficjalnie z powodu choroby, która chyba nazywa się hipochondrią. A nieoficjalnie…no
cóż, słyszałaś chyba te plotki na temat wypadku, co?
-
Że podobno nie był wypadkiem?
-
Właśnie. Gdy zmarli Woltańscy fiskus od razu wziął się za tę ich firmę i
wykazał masę nieprawidłowości. Od dawno podejrzewano, że facet robi lewe
interesy, niektórzy nawet mówią, że zabiła ich mafia.
-
Jezu, to brzmi jak scenariusz filmu grozy. Jakoś trudno mi uwierzyć, że to
prawda.
-
Może.- Monika wzruszyła ramionami.- Oczywiście nie wiem na ile w tym prawdy, na
ile chęć zniszczenia reputacji bądź co bądź zmarłym właścicielom sieci
czterogwiazdkowych hoteli w Polsce. A raczej byłym właścicielom, bo po ich
śmierci sieć splajtowała i się rozpadła. Dlatego też Kacper trafił do domu
dziecka.
-
A inna rodzina? Wujowie? Jacyś starsi kuzyni?
-
Myślisz, że ktoś chce wziąć na wychowanie niespełna siedemnastoletniego syna
rodziców, którzy zadarli z mafią? O nie, na to nikt się nie pokusi. Poza tym
został mu już tylko niecały rok do wyjścia. Hej, nie rób takiej miny. Chłopak
nieźle sobie radzi.
-
Wiem, ale mimo wszystko…przypomniałam sobie siebie samą tuż po śmierci
rodziców.
-
Mariusz mi o tym mówił. Byłaś bardzo dzielna.
-
Gdzie tam; gdyby nie pomoc babci nie wiem jakbym skończyła.
-
Ale to nie powód by identyfikować się z tymi dziećmi. Nie zbawisz całego
świata, Ewelino.
-
Przecież wiem i nawet tego nie próbuję. Ale mimo wszystko słuchając tego zalewa
mnie fala złości. Jak rodzice i otoczenie może być tak beznamiętne i okrutne?
Dzieci nie są niczemu winne.
-
Wiem o tym. I mnie też zalewa krew na samą myśl o tym, że istnieją tacy
zwyrodnialcy którzy je tak po prostu zostawiają na pastwę losu i… ech, nie
znoszę o tym rozmawiać, bo zaraz jestem podenerwowana. Dlatego dość o tym.-
Zakończyła biorąc głęboki wdech. Potem spojrzała mi prosto w oczy jakby z…
wahaniem?- Porozmawiajmy o Arturze. Nawet nie zapytałaś mnie jak się miewa.
-
Wiem, przepraszam. Ostatnio mam tyle na głowie, że…- Urwałam zdając sobie
sprawę, iż jakiekolwiek tłumaczenia w tej sytuacji wydawałyby się głupie.-
Więc? Co u niego?
-
A może sama to sprawdzisz, co? Nie pomyślałaś o tym by go odwiedzić?
-
Hm?
-
No bo nie najlepiej z nim.
-
Przecież kilka dni temu powiedziałaś mi, że wraca do zdrowia.
-
Teoretycznie tak, ale…
-
Ale?
-
Nie najlepiej z jego psychiką. Jest strasznie uparty. Powinien rozpocząć
rehabilitację a upiera się by ją odłożyć i odmawia przyjęcia rehabilitanta.
Jeśli tak dalej pójdzie to nie będzie utykał ale całe życie spędzi na tym
przeklętym wózku.
-
Przecież żaden z kręgów nie został uszkodzony.
-
I co z tego? Widziałaś jego nogę po? Naturalnie, że nie: przecież nawet go nie
odwiedziłaś.- W głosie Moniki usłyszałam wyrzut. Nie zdążyłam jednak na niego
zareagować bo szybko dodała:- No więc na zdjęciu rentgenowskim wyglądało to
potwornie: małe odłamki otaczały mięśnie i okolice stawów, zerwane
wiązadła...za niecałe cztery tygodnie Artur miał mieć kolejną operację ich
naprawy, ale nawet nie ćwiczył i nie może wyprostować tej nogi. W takim wypadku
lekarz odmówi wykonania zabiegu.
-
Dlaczego nie chce ćwiczyć?
-
A bo ja wiem? Ubzdurał sobie coś w tej głupiej łepetynie i kropka. Zawsze był
idiotą, ale nie sądziłam że aż takim. Już nawet argument, że nigdy nie wsiądzie
do tego swojego sportowego auta do niego nie przemawia. Dlatego pomyślałam o
tobie. Może tobie uda się do niego dotrzeć.
-
Żartujesz? Skoro nie słucha własnych rodziców, ciebie to nie posłucha tym
bardziej mnie.
-
Ale kiedyś biliście przyjaciółmi, prawda?
-
Jasne, ale od tego czasu upłynęło parę lat. Poza tym chyba tak naprawdę to nie
była przyjaźń.
-
Nawet jeśli to musisz spróbować.
-
Monika, to kiepski pomysł.
-
Więc weźmiesz na siebie odpowiedzialność za jego stan.
-
Słucham?
-
Och, no wiem że jest sam sobie winien, ale potrzeba mu bodźca.
-
Nie ode mnie.
-
Ewelina…
-
A nie przyszło ci do głowy, że mogę nie mieć na to ochoty?- Spytałam z
irytacją. Bo wkurzyła mnie już ta cała rozmowa. Jednak moja reakcja tylko
zaintrygowała Monikę.
-
Dlaczego? Co zaszło między wami przed jego wyjazdem? Pokłóciliście się?
-
Tak.
-
Hm, w sumie mogłam się wcześniej domyślić: wcale o ciebie nie pytał a ty o
niego tylko z grzeczności. Pewnie nie powiesz mi o co poszło?
-
Raczej nie.
-
Mocno zawinił?
-
Po prostu oboje powiedzieliśmy sobie wtedy za dużo. Dlatego nie sądzę, by moja
wizyta coś dała. Najpewniej zamknie mi drzwi przed nosem.
-
Raczej tego nie zrobi. Nie dosięgnie do klamki. A moja ciotka z wujem cię
wpuszczą: teraz mieszka u nich.
-
Więc każe mi się wynosić.
-
Może, ale przynajmniej spróbuj. Przykro mi patrzeć na ciocię: Artur to jej
jedyny syn.
Nie
wiedziałam na ile ten ostatni argument był taktyczną zagrywką, ale mimo
wszystko zgodziłam się na wizytę u państwa Chojnackich. Przynajmniej zobaczę
Artura i pozbędę się wyrzutów sumienia i Moniki. A jeśli mnie wygoni to tylko
najem się wstydu. I tyle.
Będąc
już na miejscu, na pierwszym piętrze tuż przed schodami do pokoju Artura nieco
melancholijnie pomyślałam, że nic się tutaj nie zmieniło. Pamiętałam jak często
przesiadaliśmy tutaj rozmawiając, oglądając filmy lub grając na X-boksie gdy
jeszcze udawałam jego dziewczynę. Od tamtej pory nigdy nie przekroczyłam tego
progu: oczywiście odwiedzałam panią Grażynkę i widywałam Artura, ale nigdy w
jego prywatnym sanktuarium. Dlatego teraz czułam się trochę onieśmielona.
Ostrożnie zapukałam do środka. Gdy nie usłyszałam odpowiedzi chwyciłam za
klamkę.
Od
razu zauważyłam postać siedzącą na wózku przed balkonowym oknem wpatrującą się
w przestrzeń. Był odwrócony tyłem do mnie, ale i tak jego widok mnie uderzył: w
końcu od naszego ostatniego spotkania minęło wiele miesięcy. Mimo iż z
pewnością musiał słyszeć jak weszłam to wciąż wpatrywał się w okno. Dlatego
wcześniej chrząkając odezwałam się:
-
Dzień dobry.- Zabrzmiało to strasznie sztywno i oficjalnie, ale jakoś nie
mogłam inaczej: „cześć” wydawało mi się być zbyt swobodne; „kopę lat” zbyt
banalne, a „witaj” zbyt…no, nie wiem jakie, ale też nieodpowiednie na tę
okazję.
Nie
wiem dlaczego- bo wciąż się nie odwrócił- zrozumiałam, że po tych dwóch słowach
mnie rozpoznał. Może dlatego, że jego napięte ciało drgnęło, może dlatego że tak
mi się po prostu wydawało lub w swojej próżności wierzyłam iż potrafi mnie
rozpoznać tylko po głosie. Nie rozumiałam tylko czemu wciąż udaje, że mnie nie
spostrzegł.
-
Nic na to nie odpowiesz? Żadnego: „wynoś się stąd” albo „o ja cię: ale
przytyłaś”?- Usiłowałam zażartować. Nie wiem co zrobiłabym potem gdyby wózek z
jego właścicielem w końcu się nie odwrócił. Chyba spiekłabym raka i uciekła.
-
Prawdę mówiąc to zastanawiałem cię czym moja matka musiała cię zaszantażować,
że zgodziłaś się tutaj przyjść. Poza tym raczej nie mam szans w tym stanie
kogoś wyrzucić; druga obca też odpada, bo nie przytyłaś. Jeśli już to chyba
trochę schudłaś.- Odpowiedział mi z typowo dla siebie lekko kpiącym uśmieszkiem
i błyskiem w oku. W jego twarzy nie dostrzegłam żadnego upływu czasu: żadnej
dodatkowej zmarszczki w kąciku ust, żadnego zadrapania spowodowanego wypadkiem
(więc musiały się już wygoić) czy też blizny. Nawet długość włosów miał taką
samą jak zapamiętałam to półtora roku temu przed jego wyjazdem: nieco dłuższe
niż noszą przeciętnie mężczyźni, ale nie na tyle by nazwać je długimi. Wciąż
był takim samym przystojniaczkiem jak kiedyś. A co do jego zachowania…
Właściwie
to wiem czego się spodziewałam, ale na pewno nie dawnego Artura. Bo słuchając
Moniki w moich myślach pojawiał się obraz sfrustrowanego inwalidy, wkurzonego
na swój los albo pogrążonego w smutku młodego mężczyzny po wypadku. Na pewno
nie było wersji w której Chojnacki zachowywałby się z beztroską i dowcipem
żartując ze swojego obecnego stanu jak gdyby nigdy nic. No cóż, jeśli na tym
według Moniki polega załamanie nerwowe, to chyba dobrze że nie została
psychiatrą, bo z zadowolonego z życia wesołka zrobiłaby depresyjnego neurotyka,
pomyślałam. Szybko więc zrozumiałam, że po prostu chciała mnie namówić do odwiedzić
swojego kuzyna. To mnie trochę zezłościło, ale w ostateczności mogłam poświęcić
pół godziny na rozmowę z Arturem o niczym.
-
Nikt mnie nie szantażował: znalazłam trochę czasu i przyszłam.- Odpowiedziałam
Arturowi. Wiedziałam, że tego nie kupił, bo znów na jego ustach pojawił się ten
charakterystyczny półuśmiech, a w oczach zapaliły się iskierki. Poczułam się
trochę głupio z powodu swojego kłamstwa, dlatego szybko sprostowałam odważnie:-
No dobra: pomyliłeś się.
-
To znaczy?
-
To nie twoja matka mnie zmusiła, tylko Monika stosując moralny szantaż.
-
No tak, zapominałem że w czasie mojej nieobecności się zaprzyjaźniłyście.
-
Chyba tak.- Mrugnęłam po czym zapadła cisza.- Jak się czujesz?
-
Serio będziemy się w to bawić? W te gadki o niczym?
-
Cóż, jeśli twoje zdrowie to dla ciebie nic.- Wzruszyłam ramionami jednocześnie
obserwując twarz Artura. Zauważyłam, że…właściwie nie do końca wiedziałam co,
ale w jednej chwili na ułamek sekundy coś w jej wyrazie się zmieniło. Niby
żaden z mięśni mimicznych się nie poruszył, ale mimo wszystko…mimo wszystko
pojawiło się na niej jakieś uczucie. Gniew? Złość? Szybko i nagle tak jak się
pojawiło, tak i znikło. A Artur spojrzał na mnie z lekkim rozbawieniem.
-
Z pewnością jest coś warte.- Parsknął.- A co tam u ciebie? Słyszałem, że
prowadzisz biuro architektoniczne Mariusza.
-
To Szymek je prowadzi: ja jestem tępą panią prezes podpisująca się parafką na
dokumentach których nie rozumie.- Powiedziałam szybko nie chcąc zagłębiać się w
szczegóły. W końcu byłam tutaj dla Moniki by dowiedzieć się czemu Artur nie
chce ćwiczyć, a nie by gadać o sobie to co on już doskonale wie od reszty
rodziny.- A ty? Długo zamierzasz tkwić na tym wózku udając inwalidę?
-
Sweterku, ja jestem inwalidą: nie muszę go udawać.
-
Jeśli dalej będziesz odmawiał rehabilitacji to na pewno.- Odpowiedziałam
ignorując określenie jakim się do mnie zwrócił. Sweterkiem nazywał mnie dawno
temu w subtelny sposób wyśmiewając mój sposób ubierania się. Z kolei Mariusz po
tym jak się poznaliśmy podkreślał, że właśnie to go we mnie ujęło. Dlatego też
wolałam nie analizować niczego co wiązało się ze wspomnieniami o zmarłym mężu.
-
Błagam: chociaż ty oszczędź mi tych gadek-szmatek.
-
Zawsze lubiłam się nad tobą znęcać. Więc?- Bez pozwolenia przysiadłam na krańcu
łóżka. No, w ten sposób przynajmniej byliśmy na jednej wysokości.
-
Więc: co?
-
Więc czemu trzydziestoletni facet zapiera się jak małe dziecko przed podaniem
gorzkiego lekarstwa?
-
Może dlatego, że jest gorzkie?
-
A może dlatego, że uwielbia gdy ktoś się nad nim pieści?
-
Uważasz, że ja to robię?
-
No cóż, niewiele się zmieniłeś przez te półtora roku.
-
Wcale nie ja…no tak: w sumie masz rację. Właśnie zdałem sobie sprawę, że w przynajmniej
jednej kwestii wciąż jestem tak samo głupi.
-
Masz na myśli Piotrusia?- Spytałam cicho.
-
Kogo?
-
No, dziecko Alicji. Twojego syna.
-
Nie miałem pojęcia, że tak go nazwała.
-
Nie kontaktowałeś się z nią?
-
W warunkach w których żyłem raczej nie miałem jak.
-
A teraz?
-
A teraz nie mam pojęcia jak samemu skorzystać z łazienki a co dopiero mówić o czymś
wymagającym czegoś więcej.- Prychnął. Zapadła między nami cisza. Nie
zamierzałam go o nic oskarżać, chociaż bardzo miałam na to ochotę. W końcu co z
niego za ojciec? Dał Ali przed wyjazdem trochę kasy i na tym kończy się jego
odpowiedzialność? Wrodzona empatia i poczucie przyzwoitości nie pozwoliło mi
nie drążyć tego tematu. Dlatego zapytałam:
-
Nie ciekawi cię jak wygląda?
-
Ewelina…
-
No co, nawet o niego nie zapytałeś. Wiem to od Moniki.
-
A więc przyznajmy, że mnie to nieciekawi.
-
Ale to twój syn.- Zaperzyłam się.
-
Więc teraz nie masz już wątpliwości że jest mój?
-
Przecież sam się do niego niejako przyznałeś.- Zauważyłam. Potem jednak
spytałam:- Więc jednak nim nie jest?
-
Masz rację.- Odparł mi po dłuższej chwili.- Muszę spotkać się z Alicją.
-
Masz więc jakiś cel: nie sądzisz że powinieneś odzyskać zdrowie by móc się nim
cieszyć? To znaczy Piotrusiem.
-
Jej, a ty znowu o tym? Zacznę ćwiczyć kiedy noga przestanie mnie boleć.
-
Monika mówiła, że do czasu następnej operacji powinieneś ją wyprostować, a na
to się nie zanosi.
-
Monika, Monika…jest jakimś guru czy coś?
-
Po prostu zna fakty.
-
I pewnie lepiej ode mnie moje własne ciało co?
-
Nie rozumiem czemu mnie atakujesz.
-
Wcale cię nie atakuję. Po prostu nie chcę na ten temat rozmawiać i tyle.
-
Ale musisz…
-
Więc może pogadamy o tobie, co? Jak tam radzisz sobie po śmierci ukochanego
męża? Płaczesz za nim jeszcze do poduszki? Wyobrażasz sobie, że mogłabyś
zapobiec wypadkowi i jego odejściu? A może już o nim zapomniałaś i szukasz
nowego kandydata do wypełnienia samotności?-
Słysząc to gdzieś w środku siebie poczułam fizyczny ból. W ciągu jednej
chwili automatycznie wstałam szykując się do wyjścia. Inaczej musiałabym
uderzyć Artura mając gdzieś że jako inwalida nie miałby szans się obronić. Jak
mógł z tak wielką premedytacją sprawiać mi ból i jeszcze z tego kpić? Po raz
ostatni posłałam mu spojrzenie pełne pogardy i nienawiści. Naprawdę go nie
znosiłam. I naprawdę nie rozumiałam jak kiedyś mogłam go choć trochę lubić…Bez
słowa więcej skierowałam się ku drzwiom nawet nie zamierzając się żegnać z
właścicielem pokoju. Uznałam, że spełniłam swój miłosierny obowiązek i na tym
koniec. Drugi raz nikt mnie tu wołami nie zaciągnie. Nawet Monika. Pociągając
za klamkę zastanawiałam się dlaczego Artur aż tak mnie nie znosi by mówić mi
tak okrutne rzeczy. I chyba to moja nieustająca maniera ciekawości kazała mi po
raz ostatni się odwrócić i na niego spojrzeć by zadać to pytanie.
Chyba
się tego nie spodziewał.
A
raczej na pewno się tego nie spodziewał, bo gdy spojrzałam mu w oczy nagle
stanęłam jak wryta. Nie ujrzałam w nich bowiem rozbawienia spowodowanego swoją
złośliwością i satysfakcji ze sprawionego mi bólu. Ujrzałam w nich ulgę. I w
ciągu jednej chwili dotarło do mnie, że taki właśnie był jego cel. Zaatakował
nie po to by mnie zranić, ale po to bym sobie poszła, bym dała mu spokój, bo-
jak to powiedział wcześniej? Nie ma zamiaru drążyć tematu. Zaczęłam zdawać
sobie sprawę, że najprawdopodobniej Monika miała rację. Bo z Arturem wcale nie
było w porządku: ten gest który wykonał jeszcze przed odwróceniem się w moją
stronę gdy odezwałam się tuż po przyjściu nie był wzdrygnięciem się przed
niechcianą wizytą, ale gestem mobilizacji. On celowo grał beztroskiego
rekonwalescenta, któremu na niczym nie zależy. Pytanie tylko: dlaczego?
-
Artur…co się dzieje?- Usłyszałam swój głos. I chyba nie zdziwił on Chojnackiego
mniej niż mnie samą. Ale najwidoczniej zrozumiał, że domyśliłam się jego gry bo
odpowiedział beznamiętnym tonem wpatrzony w podłogę:
-
Nie będę już chodzić, rozumiesz? Nigdy.
-
Jak to: nigdy? Przecież nie masz uszkodzonych kręgów, a operacje się udały:
kości zostały złożone, najmniejsze kawałki wyjęte, wiązanie naprawione. Musisz
tylko poddać się ostatniemu zabiegowi.
-
Dziwię się, że tobie nie powiedziały prawdy, bo nie wyglądasz tak jakbyś
wiedziała.- Zrozumiałam, że miał na myśli swoją kuzynkę i matkę.
-
Czego nie wiem?
-
Moja prawa noga jest tak pogruchotane że nigdy na niej nie ustanę. Lewa nie
wyglądała tak źle, ale kość piszczelowa złamała się wychodząc na wierzch i
została, można powiedzieć, spiłowana jakimś żelastwem gdy samochód którym
jechałem dachował. Chirurdzy nie mogli więc naprawić jej w stu procentach przez
co jest krótsza. Co da mi więc rehabilitacja stawu kolanowego? I tak nigdy nie
będę chodził a jeśli już to co chwili lądując na ziemi.
-
Na pewno nie jest aż tak źle.- Zaprotestowałam słabo.- Twoja rodzina nie
kazałaby ci walczyć o sprawność gdyby to było niemożliwe.
-
Słyszałem lekarza, na Boga. Mam niewielkie szanse na pełną sprawność.
-
Ale masz.- Podchwyciłam. W odpowiedzi Artur się roześmiał. Tyle, że nie był to
wesoły śmiech.
-
Jasne: chwytajmy się nadziei: wierzmy w to że będąc świętym będziemy żyć
wiecznie.
-
Więc nawet nie spróbujesz?
-
Nie spróbujesz? Wiesz do diabła ile razy próbowałem? Ile razy czułem ból
wyciskający mi łzy z oczu tylko przy najmniejszej próbie rozciągania nogi? Ta
kość jest w strzępkach, sklejona nie wiadomo czym. Nawet tkwiąc bez ruchu tak
jak teraz i zażywając te cholerne środki przeciwbólowe czuję okropny ból.
-
To dlatego nie zgadzasz się na rehabilitację?- Skinął głową. Potem się
roześmiał.
-
Jaką rehabilitację? Przecież to tylko ściema. Jak niby mam ćwiczyć staw
kolanowy skoro mam złamaną piszczel i śruby w nodze? Jak skoro ten przeklęty
gips krępuje moje ruchy? Na dodatek ten cały rehabilitant uważa mnie za
rozpieszczonego smarkacza jakbym miał z piętnaście lat i problemem było tylko
wiązadło. A problemem są całe moje nogi. Boże, do tej pory na samo wspomnienie
tego gdy obudziłem się w tym przeklętym aucie z głową obok nich położonych pod
nieprawdopodobnym kątem chce mi się wymiotować.
Myślałem, ze umarłem i oddzieliłem się od swojego ciała tyle że tak
cholernie bolało, że szybko zdałem sobie sprawę z nieprawdziwości tej hipotezy.
I że prawdopodobnie się z tego wywinę, bo czytałem kiedyś, że śmiertelne rany
podobno nie są bolesne.
-
Więc może powinieneś porozmawiać o tym z lekarzem? Może można temu jakoś
zaradzić: zwiększyć dawkę środków przeciwbólowych, zastosować inne ćwiczenia,
przełożyć operację?- Wymieniałam, ale Artur cały czas tylko kręcił głowa.
-
Raczej nie. To była moja szansa: gdyby mój organizm był w stanie zregenerować
się na tyle bym mógł wykonywać ćwiczenia…ale tak? Nie ma na to szans.
-
Więc uważasz, że twoi rodzice cię okłamują?
-
Uważam, że wciąż chcą się łudzić. Nie chcą pogodzić się z tym, że zostałem
kaleką. Jezu, nie patrz tak na mnie: nie zamierzam się nad sobą litować: po
prostu stwierdzam fakt. I może to nawet sprawiedliwa kara za to co zrobiłem.-
Choć niczego nie wyjaśnił wiedziałam, że miał na myśli śmierć mojego męża.
-
Artur, posłuchaj…Ja nie pamiętam już co wygadywałam podczas naszej ostatniej
rozmowy, ale wiem że to były głupoty. Ale po prostu…po prostu ból po stracie
był tak duży, że musiałam znaleźć jakiegoś winnego a nie abstrakcyjną siłę losu
czy Boga. Dlatego obwiniłam ciebie, bo byłeś związany z Mariuszem. Poza tym łatwo
mi na to pozwoliłeś.
-
Naprawdę się nade mną litujesz. Ale wiesz, to nawet miłe: zwłaszcza że mój stan
zawdzięczam tylko samemu sobie.- Skwitował go z wymuszonym uśmiechem. Z trudem
odwzajemniłam się takim samym. Miał rację czy nie, to jednak bezpośredni
kontrast między tak złamanym mężczyzną w porównaniu do tego jakim był kiedyś
był bardzo duży. Naprawdę było mi go żal. Ale to nie znaczyło, ze zamierzałam
się nad nim użalać.
-
Nie zaprzeczę. Ale nawet jeśli nie będziesz nigdy chodził, to nie uważasz że
tkwienie tutaj jest nie najlepszym pomysłem?
-
Na razie nie.
-
A potem?
-
A potem gdy dojdę do siebie będę gnić w jakiejś małej kawalerce i użalał się
nad sobą tak by rodzice tego nie widzieli.
-
Artur...
-
Jej, naprawdę łatwo cię podejść. Wystarczy trochę posmęcić a ty już masz łzy w
oczach. Co zrobiłabyś gdybym wspomniał o samobójstwie?
-
Dała ci truciznę do ręki byś w końcu przestał robić ze mnie idiotkę.-
Odpowiedziałam na poły rozbawiona, na pory zirytowana.- I wcale nie mam łez w
oczach.- W reakcji na moje słowa Artur się roześmiał.
-
Hm, w sumie niezły pomysł: ułatwiłabyś mi tym życie. Wyobraź sobie, gdybym sam
musiał zejść na parter w poszukiwaniu jakiejś trutki na szczury lub silnego
środka do dezynfekcji. Jeszcze po drodze spadłbym ze schodów i złamał sobie nie
tylko obie nogi jak teraz ale i kark.
-
Ale wtedy nie musiałbyś już szukać trutki.
-
Tak, to jest jakiś pozytyw.- W tej chwili oboje wybuchliśmy irracjonalnym śmiechem.
-
O, widzę że świetnie się bawicie. Co was tak rozbawiło?- Po krótkim pukaniu do
drzwi, wcale nie czekając na zaproszenie, do pokoju weszła Monika.
-
Nic takiego.- Mrugnęłam szybko, ale Monia nie dała się zbyć.
-
Ewelina podsyła mi pomysły na samobójstwo.- Wyjaśnił Artur.
-
Słucham?- Prawie jednocześnie odezwałyśmy się ze szwagierką. Potem szybko
dodałam:- Nie słuchaj go Monika: gada głupoty jak zawsze.
-
Domyśliłam się. I co? Udało ci się namówić go na rehabilitację?
-
Raczej nie.- Odparłam.
-
Co ci powiedział?- Zwróciła się znów do mnie, ale zanim zdążyłam udzielić
jakiejkolwiek odpowiedzi to zrobił to za mnie Artur trochę zirytowany
ignorowaniem go:
-
Monia, dam ci radę: przeprowadź tę rozmowę za progiem tego pokoju żebym jej nie
słyszał. Nie lubię być ignorowany i słyszeć o sobie w trzeciej osobie.-
Skomentował to. Jego kuzynka wzruszyła ramionami.
-
I tak nie mam nic do ukrycia. Więc jak?
-
Nijak.- Odparłam spoglądając na Artura. W ciągu paru chwil spoważniałam. Boże,
przecież on przeżywał trudne chwile ze świadomością swojej ułomności, a ja
żartowałam jak gdyby nigdy nic. Co z tego, że on mnie do tego prowokował? Po
prostu to był jego sposób na ucieczkę przed problemem. Ja po śmierci męża
zamknęłam się w sobie i czasami płakałam, a on zbywał problemy „olewczą”
beztroską udając, że to wcale nie jest dla niego coś czym się martwi. Już to
przecież wiedziałam. Dlatego zmieniłam temat:- Artur, może opowiesz mi w końcu
co robiłeś tak długo w Peru? I jak znalazłeś się w Poznaniu?
-
Hm, no cóż…- Zaczął wdając się w ogólnikową historię o zabytkach kultury,
zwiedzaniu, poznawaniu języka, innych ludzi. Potem wyjaśnił, że decyzję o
powrocie do kraju podjął właściwie z dnia na dzień a dzięki przesiadkom tylko
takie połączenie do Polski udało mu się uzyskać. Dlatego też korzystając z
okazji postanowił odwiedzić starego kumpla z uczelni, a potem zrobić
niespodziankę rodzicom. Tyle, że wyścig pokrzyżował jego plany.
Trochę
udawałam zainteresowanie i zmuszałam się do skupienia, bo myślami wciąż
zastanawiałam się jak mu pomóc. Ale gdy tylko znalazłam się za drzwiami
porwałam Monikę na stronę pytając o szczegóły stanu zdrowia Artura. Wtedy
przyznała, że to co mi powiedział to prawda.
-
…ale wiesz Ewelina, gdyby zaczął rehabilitację kończyn dolnych to miałby duże
szanse na wyzdrowienie.- Zakończyła.
-
Rehabilitację? Przecież on jest do cholery w gipsie. Jak może ćwiczyć?
-
Ma niesprawną tylko prawą nogę, a staw kolanowy i wiązadła są poważnie
uszkodzone w lewej; ma tam tylko zwichniętą kostkę. No i rehabilitant
powiedział…
-
…a chirurg który go operował? Nie powinniście sugerować się opinią dwóch
oddzielnych lekarzy, którzy zajmują się pojedynczo wiązaniami i złamaniami nóg.
Diagnoza powinna być wspólna.
-
Więc co? Mamy czekać?
-
Trzeba znaleźć innego lekarza i spytać go o zdanie.- Zasugerowałam.
-
Przecież on nie da się do siebie zbliżyć. Myślisz, że ciocia tego nie
próbowała? Wyszukała najlepszego specjalistę od tego typu urazów a Arturek
nawet nie raczył go przyjąć. Wiesz jak ten profesorek się wkurzył? Tylko dla
niego przyjechał z Krakowa odwołując jakąś ważną operację a on zamknął mu drzwi
przed nosem i kazał wracać.
-
Następnym razem trzeba go zmusić.
-
To nie chłopiec, Ewelina.
-
Ale tak się zachowuje, więc tak musicie go traktować.
-
Musicie? Ty nie zamierzasz go wspierać?- Spytała mnie Monika z wyrzutem przez
co poczułam wyrzuty sumienia. Bo prawdę mówiąc to tak chciałam zrobić. Ale
teraz nie mogłam się do tego przyznać.
-
Oczywiście, że nie. Tak mi się po prostu powiedziało. Może samemu uda mi się
znaleźć jakiegoś lekarza…
W
ten sposób dodałam sobie jeszcze jedno zmartwienie do i tak stosu spraw, które
powinnam załatwić. Przez dużą część popołudni w następnym tygodniu poświęciłam
na kontakt z odpowiednimi specjalistami oraz rehabilitantami. Miałam kilka
sprzecznych informacji, ale dzięki temu zdobyłam jako taką wiedzę. Tyle, że
Artur był uparty i nikogo nie chciał przyjąć. Zareagował prawdziwą
wściekłością, gdy dowiedział się że to mój pomysł, skoro znałam prawdę o jego
stanie. Potem tak jak się spodziewałam nawet nie chciał mnie do siebie wpuścić.
Nie powiem: zrobiło mi się trochę przykro, ale nie zamierzałam robić niczego na
siłę. Dlatego zdziwił mnie telefon od nieznanego numeru, którego właścicielem
okazał się być Chojnacki.
-
Przepraszam.- To było pierwsze słowo jakie do mnie wypowiedział.- Monika mówiła
mi ile czasu zmarnowałaś na szukanie tych wszystkich lekarzy. Ale to naprawdę
bez sensu. Choć mimo wszystko dziękuję.
-
Artur, dlaczego nawet nie chcesz podjąć próby?
-
Po do cholery próbuję się z tym pogodzić, a wy…ty mi na to nie pozwalasz.
Myślisz, że to dla mnie proste? Nie, wcale tak nie jest. W duchu jestem
przerażony i tylko maskowanie niepewności uśmiechem pozwala mi się nie załamać.
Ale bezzasadna nadzieja jest jeszcze gorsza.
-
Ci lekarze mówią, że mogą ci pomóc.
-
A co mają mówić? Zwąchali niezłą kasę, więc chcą się do niej dobrać.
-
A jeśli nie tylko o to chodzi?- Spytałam cicho. Usłyszałam tylko jakiś szmer w
komórce.- Halo? Jesteś tam?
-
Tak jestem.- Mrugnął.
-
Więc? Jaka będzie twoja decyzja? Zaryzykujesz czy nie do końca życia
zastanawiając się czy odzyskałbyś sprawność gdybyś kiedyś to zrobił?
-
Jesteś strasznie melodramatyczna, mówił ci to kiedyś?
-
Tak, ty: nawet kilka razy. A od Mariusza słyszałam to…jeszcze częściej.-
Dodałam z lekką melancholią. Każda nawet najmniejsza wzmianka o byłym mężu
wciąż budziła we mnie żal. Zastanawiałam się nawet czy kiedyś przestanie.
-
Naprawdę dziękuję.- Powtórzył.- Ale to niepotrzebne.
-
Spróbuj chociaż ten ostatni raz.- Perswadowałam, ale moje próby spełzły na
niczym. W końcu, po paru minutach rozmowy musiałam przyznać się do porażki i do
dużego bólu głowy.Jednak przed snem przed oczyma wciąż uparcie powracał mi widok Artura siedzącego na wózku inwalidzkim. Jakoś nie mogłam wyobrazić sobie, by spędził na nim resztę życia.
Genialne dalej uważam ze powinni być razem :-)
OdpowiedzUsuńCzy zastanawiałaś się nad studiowaniem drugiego kierunku??????, bo jak na mój gust to psychologia wychodzi Ci bardzo dobrze!!!!! :)
OdpowiedzUsuńBędę nudna bo za każdym razem pisze to samo, ale super rozdział!!!!
Pozdrawiam
Ania
Prawdę mówiąc nie jesteś pierwszą osobą która mi to mówi (tzn. tej części dotyczącej zabawy w psychologa), dlatego czytając ten komentarz nieźle się uśmiałam :-)Jedna z moich koleżanek na przykład stale pyta mnie (a raczej żąda) jakichś porad sercowych bo- cytuję- potrafię trafnie nakreślać portrety psychologiczne ludzi (cokolwiek to znaczy). Także jak spodziewany kryzys w związku z koniunkturą gospodarczą ponownie się pojawi będę miała miała jakąś alternatywę, ha ha.
UsuńPS: Cieszę się, że rozdział ci się podobał, bo jak zwykle ostatnio pisany na szybko.
Pozdrawiam.
Kiedy nowy rozdział???
OdpowiedzUsuńChyba na pewno ;-) wolałabym krótsze rozdziały a częściej bo teraz to czekanie dłuży się niesamowicie
OdpowiedzUsuńŚwietne opowiadanie :) czekam na kolejny rozdział
OdpowiedzUsuńFajny rozdział kiedy dodasz?
OdpowiedzUsuńSuper opowiadanie dodasz coś dzisiaj?
OdpowiedzUsuńMiałam problem z Internetem, wiec kolejna wstawie dzis wieczorem jak wrócę z uczelni.
Usuń