Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 26 kwietnia 2016

Maskarada częśc XIX



 Przepraszam, że z opóźnieniem, ale naprawdę coś z internetem w moim mieszkaniu szwankuje i nic nie mogę zrobić. A tu jeszcze na jutro prezentacja...no ale może już będzie lepiej. Kolejnie części chyba będę zamieszczać gdy znajdę trochę czasu i z tej racji mogą być nieregularne jeśli chodzi o długość, ale chyba rzeczywiście będzie to lepsze dla czytających. Ja sama zaczynam zapominać pewnych szczegółów z życia bohaterów przez tę rozwlekłość, no ale niestety teraz masa spraw na głowie. Dlatego bądźcie dla mnie wyrozumiali.
Miłego czytania.

Przez kilka następnych dni w biurze architektonicznym panował istny kocioł. A wszystko z powodu półrocznego sprawozdania, które było powodem rozważań i debat akcjonariuszy przez kilka dni. Mnie samą to śmieszyło. Owszem, przez ponad 1,5 roku zdążyłam co nieco poznać tajniki i sposób funkcjonowania przedsiębiorstwa, ale żeby aż taka gorączka? Przecież to było zwykłe biuro architektoniczne- nie jakaś wielka korporacja działająca na skalę międzynarodową. Nawet nie byliśmy firmą produkcyjną tylko usługową. Niestety, gdy podzieliłam się z Szymonem swoim spostrzeżeniem wyśmiał mnie.
I to dosłownie.
- Czy ty w ogóle czytasz gazety?- Parsknął w czasie jednej z takich przerw na które wyczekiwałam z utęsknieniem. Po prostu nie wiem jak bardzo chciałabym się zaangażować w sprawy biura to…to nie była moja bajka. Wcześniej sądziłam, że dzięki temu będę się tu czuć bliżej Mariusza, co okazało się być kompletną bzdurą.
- Jasne, że tak.- Oburzyłam się.
- Niech zgadnę: Świat kobiety i Skarb Rossmana?
- Widzę, że też lubisz.- Odkułam się. Trochę nieudolnie co prawda, ale zawsze.
- Już dobrze, dobrze. Miałem na myśli gazety finansowe. Rubryki inwestorskie, wykresy giełdowe.- Wyjaśnił mi już poważniejszym tonem widocznie zauważając moją irytację. Przez te kilkanaście ostatnich miesięcy intuicyjnie nauczył się już chyba i wyczuwał kiedy może sobie na coś pozwolić a kiedy po prostu przekroczy daną granicę i zwyczajnie mnie wkurzy. Co nie znaczy, że tego nie robił dla samej frajdy.
- Więc co z nimi?
- Gdy rozpoczęliśmy współpracę z Build&Project nasze akcje wzrosły o kilka punktów procentowych, początkowo nawet uzyskały dwucyfrowy przyrost, ale potem sytuacja zaczęła się normować. Poza tym znacznie bardziej wzrósł prestiż biura: zwłaszcza po tym jak zaprojektowaliśmy projekt centrum handlowego w Rzeszowie; no i otrzymujemy masę nowych zleceń, zyskaliśmy nowych kontrahentów- i co najważniejsze- pewnych. No i bogatych. Dlatego też przełożyło się to na znacznie większe przychody no i zysk dla inwestorów.- Powiedział, ale nie dodał nic więcej więc ryzykując ośmieszenie się jęknęłam:
- Chyba wciąż nie łapię.
- Chodzi o to, że w miarę jedzenia apetyt rośnie. A że chodzą plotki, że tegoroczna dywidenda nie będzie wypłacana ze względu na planowane powiększenie siedziby i w ogóle całego biura stają się czujni nie chcąc do tego dopuścić. Chociaż nie, gwoli ścisłości chcą to po prostu przełożyć. Argumentują, że po przedłużeniu umowy z Build&Projekt ponownie możemy zanotować taki sam a nawet większy przyrost kapitału, który można będzie przeznaczyć na renowację.
- Rzeczywiście, sprawa wypłat dywidend zupełnie wyleciała mi z głowy. Ale swoją drogą to jeszcze pół roku do końca roku obrachunkowego, prawda?
- Ewelina, tutaj trzeba podejmować decyzję z wyprzedzeniem.- Zauważył łagodnie. A ja poczułam się jak kompletny laik. Niby to wiedziałam, ale wciąż mnie to zaskakiwało.
- Chyba nigdy nie stanę się rekinem biznesu ani nawet płotką. Swoją drogą jak tobie się to udało? Orientujesz się we wszystkim a jesteś ledwie kilka lat starszy ode mnie.
- Raczej nie we wszystkim, ale rzeczywiście nieźle ogarniam ten temat. Ale po prostu to lubię.
- Bardziej niż projektowanie?- Wyraźnie się zawahał.
- Chyba pół na pół. Dlatego cieszę się, że Mariusz dał mi szansę.- Nawiązał do tego, że jeszcze przed swoją śmiercią mój mąż zaproponował Szymkowi kupno swoich udziałów. I dzięki temu Bralczyk stał się właścicielem jednej dziesiątej całości obok Moniki, mnie oraz pięciu innych inwestorów, którzy w sumie mieli zaledwie 30% całości. Ja miałam połowę.
- A właśnie: ty nie boisz się o swoje udziały? Nic nie dostaniesz gdy nie podpiszę decyzji o nie wypłacie dywidendy.
- Akurat. Podpisujesz wszystko co podstawię ci pod nos. Pamiętasz, przedwczoraj pomyliłem się dając ci nie ten dokument, a gdy wróciłem już trzymałaś długopis w ręku podpisując mój wyciąg z karty.
- Jezu, obiecałeś mi tego nie wypominać.- Powiedziałam z pretensją, ale prawda była taka, że z trudem tłumiłam śmiech. Bo rzeczywiście to było całkiem zabawne. Zupełnie jak anegdotka o tym, że gdy Jarosław Kaczyński dał prezydentowi do potrzymania kota, ten też go podpisał. Tyle, że jednocześnie czułam się z tym nieco śmiesznie. No bo chyba Szymek miał rację i podpisałabym nawet wierszyk gdyby mi go dał wydrukowanego na kartce. Ostatnio w ogóle nawet nie czytałam tytułów dokumentów które podpisywałam a co dopiero ich treści.
- Wcale ci tego nie wypominam, po prostu zauważam.
- Byłam zmęczona i tyle. Poza tym dlaczego mi się wydaje, że to wcale nie był przypadek?
- Podejrzewasz mnie o celową zagrywkę?- Spytał z niewinną minką. Aż za niewinną.
- No nie, ty dwulicowy, podstępny, złośliwy…
- Pani prezes, panie Bralczyk akcjonariusze są już w środku.- Nie dając mi dokończyć obelgi przy boku moim i Szymka zmaterializowała się Kalina. Nie miała za ciekawej miny. Jak już kiedyś zauważyłam (albo i nie) wyraźnie mnie nie trawiła i chyba nigdy nie zdołała polubić. A ja czerpałam z tego niemal perwersyjną przyjemność: w końcu łatwo było ją zwolnić, ale po co skoro dobrze wykonywała swoją pracę?
- Tak, już idziemy.- Odpowiedział jej Szymon, a ja nie mogąc go ukarać w inny sposób rzuciłam mu spojrzenie mówiące: jeszcze się z tobą policzę. I pomyśleć, że kiedyś wydawał mi się być sztywny. Może gdybym zauważyła to wcześniej to moglibyśmy zaprzyjaźnić się jeszcze za życia Mariusza. A wtedy połączylibyśmy siły i swoje informacje. Może dzięki temu wcześniej dowiedziałabym się o chorobie zmarłego męża…
By pozbyć się tej myśli z głowy przymknęłam mocno oczy. Nie znosiłam gdybania a odnośnie Mariusza mogłabym to robić nieustannie.
Co gdyby wcześniej poszedł do lekarza…
Co gdybym wiedziała o jego chorobie…
Co wtedy gdyby nie zachorował…
Czy w końcu doczekalibyśmy się upragnionego dziecka?
Na nic zdawały się świadomość, że przecież wiedza o guzie mózgu niczego by nie zmieniła. Mariusz po prostu musiał umrzeć i umarłby tak czy inaczej. Fakt, że byłabym tego świadoma niczego by nie zmienił. Niestety nawet wiedza o tym czasami nie wystarczała.

***
Jeszcze tego samego dnia umówiłam się na spotkanie z jednym z lekarzy specjalizujących się w urazach skomplikowanych złamań by porozmawiać o Arturze. Monika obiecała mi dostarczyć pełną dokumentację medyczną Chojnackiego od swojej ciotki (a jego matki) już na jutro, dlatego spotkanie umówiłam na pojutrze. W sumie nie widziałam w nim wielkiego sensu, ale chciałam chociaż mieć świadomość że choć w niewielkiej części to jednak próbowałam pomóc swojemu dawnemu przyjacielowi.
Wciąż na wspomnienie jego spojrzenia oraz słów które wyrzucił z siebie pod koniec naszego spotkania robiło mi się smutno.
Nie będę już chodzić, rozumiesz? Nigdy.
Nawet nie chciałam sobie wyobrazić co mogła znaczyć taka diagnoza dla tak dynamicznego i nigdy nie stojącego w miejscu młodego mężczyzny jakim był. Tylko czasami jakiś chochlik podpowiadał mi na ucho, że to może kara za to że zostawił swoje własne nawet nie narodzone dziecko po to by móc hulać po świecie.
Albo za to, że nie wyznał mi prawdy o chorobie męża nawet jeśli robił to na jego prośbę.
Kimże jednak byłam by go oceniać? Mogłam wyrazić swoje zdanie na temat jego zachowania, okej, ale na tym koniec. Może i teraz się nie przyjaźniliśmy, ale jednak dawniej całkiem nieźle dogadywaliśmy. A przecież w znajomości z kimś nie chodziło o ocenianie czy krytykowanie, ale wspieranie i pomaganie kiedy sytuacja tego wymaga. A zdecydowanie tak było teraz w przypadku Artura.
Spotkanie z lekarzem okazało się być bardzo pouczające (a raczej mogłoby się okazać gdybym nie była kompletną ignorantką w kwestiach medycyny), ale profesor wyjaśniał wszystko tak łopatologicznie, że z grubsza zrozumiałam z czym może być problem. Chodziło mianowicie o możliwość nieodpowiednich zrostów kości oraz zaniechanie właściwiej pracy przez staw kolanowy w przypadku braku ćwiczeń wiązań krzyżowych w stawie. Dlatego by temu zapobiec konieczna była rehabilitacja. Gdy spytałam czy w tym konkretnym przypadku jest właściwie możliwa, to wyraźnie się nad tym zastanawiał. Ogólnie uznał przypadek Artura za istny ewenement, który w jego karierze zdarza się po raz pierwszy. Dla mnie osobiście obrażenia jakie odniósł Artur ani trochę nie wydawały mi się osobliwe (no bo w końcu do w tym dziwnego, że ktoś ma jednocześnie złamanie wielokrotne i pęknięte wiązadła w stawie?), ale w końcu to nie ja byłam lekarzem. Na koniec spotkania serdecznie podziękowałam staruszkowi za wizytę ściskając jego dłoń (naturalnie po zapłacie za nią). Gdy wstałam spytałam jeszcze z wahaniem:
- Czy sądzi pan, że Artur Chojnacki będzie mógł wrócić do zdrowia jeśli rozpocznie rehabilitację?
- Jeśli chce pani znać moje zdanie, to nie; obawiam się że całkowity powrót do zdrowia jest niemożliwy. Pacjent na pewno nie będzie mógł zostać sławnym sportowcem czy strongmanem, ale gdy uda się wyćwiczyć staw kolanowy będzie mógł chodzić. No, może często będzie kulał, ale to lepsze niż cztery kółka, prawda?- Zakończył retorycznie.
- No tak. – Przyznałam z krzywym uśmiechem. Bo profesor zanim udzielił mi odpowiedzi długo zwlekał. Zbyt długo.- W każdym razie jeszcze raz dziękuję za konsultację.
- Nie ma za co. Niech pani skorzysta z tych rehabilitantów których pani poleciłem, a raczej niech pacjent z nich skorzysta. To naprawdę świetni fachowcy, który z dużym sukcesem współpracują z osobami o dużo poważniejszych obrażeniach niż pan Chojnacki.  
- Nie omieszkam.- Odpowiedziałam w duchu zastanawiając się jak uda mi się przekonać Artura do rehabilitacji. Ale tym będzie się najwyżej głowić, Monika. Ja w ten weekend obiecałam pomóc pani Agacie przy pracach w ogrodzie. Pewnie starczy mi trochę czasu by wpaść do Artura, ale raczej nie na tyle by się z nim kłócić czy dyskutować.
Zgodnie ze swoim postanowieniem przekazałam szwagierce telefony rehabilitantów i z grubsza streściłam rozmowę z lekarzem. Podzieliłam się z nią jednak swoją obawą co do celowości naszych działań. Podekscytowana Monika machnęła na to ręką. Po prostu nie przyjmowała do wiadomości, że jej kuzynowi się nie uda i tyle. Namawiała mnie jednak do tego bym sama opowiedziała Arturowi o wszystkim. Tak więc zgodziłam się.
Chojnacki w milczeniu wysłuchał moich rewelacji, tak jak przypuszczałam z dużą dozą sceptycyzmu. Po prostu nie odzywał się i wydawał się nawet myśleć o czymś innym. Tylko napięte mięśnie go zdradzały. Pamiętając, że podczas naszej ostatniej rozmowy się otworzył, dyskretnie dałam Monice znak, by zostawiła nas samych. Lekko urażona spełniła moje polecenie.
- I co o tym sądzisz?- Spytałam wówczas Chojnackiego.
- Nic szczególnego.- Odparł mi wzruszając ramionami, a potem robiąc efektowne kółko swoim wózkiem dookoła własnej osi.- Słyszałem to już niejeden raz.
- A mimo to odmawiasz podjęcia rehabilitacji?
- Ewela, czemu wciąż wałkujesz ten temat? Widzisz to?- Dodał wskazując dłonią na swój gips.- Jak według ciebie mam ćwiczyć?
- Skoro lekarze mówią, że jeśli będziesz wystarczająco ostrożny to to jest możliwe to…
-…niech więc sami sobie ćwiczą i zostawią mnie w spokoju.
- Wiesz co?- Spytałam retorycznie po dłuższej chwili nie mogąc znaleźć już żadnych argumentów.- Zachowujesz się jak mały chłopiec. Nie wiem czy robisz to na złość komuś konkretnemu: rodzicom, Monice czy samemu sobie, ale kiedyś będziesz tego żałował.
- A co rzucisz na mnie klątwę?
- Nie będę musiała. Bo za każdym razem gdy nie będziesz mógł pokonać większej przeszkody na swoim wózku będziesz się zastanawiał czy mógłbyś tego uniknąć gdybyś podjął próbę i nie poddał się walkowerem.
- Dlaczego? Właściwie całkiem nieźle sobie z nim radzę, widzisz?- Po raz kolejny wykonał dość efektowny skręt kołem.- Mama nawet chciała zamówić mi elektryczny, ale ja wolałem tradycyjny. Nieźle można sobie dzięki niemu wyćwiczyć mięśnie. Wiesz, że moje bicepsy i tricepsy urosły o półtora centymetra odkąd miałem wypadek?
- Jej, jeśli masz zamiar udawać beztroskiego palanta to może zawołam Monikę, co?
- Jak wolisz.- Mrugnął.
- Artur,- Spróbowałam raz jeszcze.- Nie rozumiem twojego uporu: wytłumacz mi dlaczego nie chcesz nawet podjąć próby.
- Jej, czy w końcu nie możemy porozmawiać o czymś innym? Wszyscy stale mnie o to pytają wcale nie słuchając mojej odpowiedzi.
- Ja jej słucham.
- Nie, słyszysz, ale nie słuchasz. Ty wiesz swoje i tyle. Poddam się rehabilitacji, potem odzyskam sprawność i niczym w filmie familijnym będę miał swój happy end. A to tak niestety nie działa. W życiu nie jest tak, że jeśli jesteś głównym bohaterem to los zawsze jest dla ciebie łaskawy.
- Mnie to mówisz?- Nie mogłam powstrzymać gorzkiego wyrzutu w duchu myśląc o tym, że nawet w najśmielszych przypuszczeniach nie sądziłam, że w wieku niespełna dwudziestu ośmiu lat stanę się rozwódką. Artur chyba dopiero teraz zauważył swoje faux pas.
- Nie o to mi chodziło, przepraszam.
- W porządku.- Wzięłam głęboki oddech. Potem na dłuższą chwilę zamilkłam przymykając delikatnie oczy.- Po prostu czasami, choć minęło przecież już tak dużo czasu, też się o to pytam. Gdzie mój happy end? Gdzie jest to żyli długo i szczęśliwie? I czy w ogóle kiedykolwiek było? Ale tak już jest i nic nie możemy poradzić, prawda?
- Tak samo jak w kwestii mojego kalectwa.
- Wcale nie; to a śmierć Mariusza to zupełnie różne sprawy.
- Kiedy w końcu się poddacie?
- Naprawdę jeszcze tego nie rozumiesz? My się nie poddamy, Artur. Ja, Monika, twoja mama i tata będziemy wiercić ci dziurę w brzuchu tak długo aż się nie zgodzisz. Dlatego weź to pod uwagę.
- Więc mam zgodzić się dla świętego spokoju, jak rozumiem.
- Jeśli wolisz to tak ująć.
- I pomyśleć, że nawet ucieszyłem się z naszego spotkania po moim powrocie z Peru. Gdybym teraz wiedział, że wcale nie żywisz do mnie urazy i będziesz trzymała przeciwną stronę to zamknąłbym się w pokoju na klucz.
- Przecież sam mówiłeś, że miałbyś z tym problem.- Zauważyłam rezolutnie.- Klamka zdecydowanie przerasta twoje możliwości.- Artur się roześmiał. A potem spojrzał na mnie spod oka jakby chcąc powiedzieć coś czego wcale nie ma zamiaru mówić.
- No dobra, Sweterku: idź na dół i powiedz mojej mamie że się zgadzam.
- Na rehabilitację?- Upewniłam się. Skinął głową.
- Tak, ale tylko dwa tygodnie. Gdy nie zauważę żadnych efektów po prostu ją przerwę, jasne?
- Oczywiście.- Przytaknęłam zadowolona. Ha, widocznie miałam większe umiejętności perswazji niż myślałam.
- Mówię poważnie, Ewelina. Jeśli tak się stanie nigdy więcej nikt nie będzie mnie do niczego namawiał ani zmuszał do rehabilitacji. Obiecaj mi to.
- Obiecuję.- Odpowiedziałam. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że dwa tygodnie to tak skandalicznie krótki czas, że praktycznie sama ukręciłam sobie łeb na szyi. Tyle, że po minionych dwóch tygodniach Artur nie zrezygnował z rehabilitacji. Początkowo się na to zanosiło, bo jego rehabilitant bardzo go irytował. Nie wiem na ile było w tym lamentu na ile rzeczywiście jego narzekania miały podstawę; grunt że po półtora tygodniu zgodziłam się zmienić go na innego, jeśli Artur wydłuży swój czas próby o kolejne dwa tygodnie. Niechętnie się zgodził, choć nie obyło się bez narzekań. Z jednej strony nieźle mnie to irytowało, ale z drugiej…cieszyło. Bo Chojnacki zaczynał odzyskiwać dawnego siebie: znów był czepliwy, czasami ironicznie śmieszny, jeszcze kiedy indziej wpadał we filozoficzne rozważania i gawędziarski ton. A to oznaczało, że dochodzi  do siebie.
W tym samym czasie w biurze architektonicznym zakończyła się dyskusja nad rozważaniami dotyczącymi dywidendy, a zaczęła nowa. Mianowicie dotycząca przedłużenia bądź też nie przedłużenia współpracy z Build&Project. Ogólnie większość zarządu była za podkreślając zalety współpracy mierzone efektywnością oraz wzrostem rentowności; nieliczni starzy konserwatyści, którzy wnieśli swoje wkłady jeszcze za życia ojca Mariusza a czasami nawet i dziadka narzekali na brak autonomii i niezależności. Byli jednak w mniejszości, więc młodzi kapitaliści ich nie słuchali. Także kwestia współpracy była właściwie tylko kwestią dogrania szczegółów.
W tym celu spotkałam się na biznesowym lunchu z Krzysztofem Kamińskim. Umówiliśmy się telefonicznie, a ja nie byłam jakoś szczególnie zadowolona z tego powodu. Chciałam nawet wkręcić na to spotkanie Szymka- w końcu ja praktycznie rzecz biorąc niewiele wiedziałam na temat swojej firmy, ale Krzysiek zdecydowanie dał mi do zrozumienia, że chciałby pomówić tylko ze mną. Zgodziłam się więc na to w duchu mając nadzieję, że nie zrobię z siebie totalnej kretynki. Jej, przecież ten cały Kamiński był młodszy ode mnie o rok czy dwa a zasiadał na czele wielkiej korporacji nie tylko z nazwy tak jak ja. No i umiał używać branżowych terminów, odnajdywał się w świecie biznesu i konkurencji. Uświadomiwszy sobie to postanowiłam od tej pory bardziej zaangażować się w sprawy zarządzania, ale jednocześnie wiedziałam, że to marzenie ściętej głowy. Po prostu nie można być dobrym w czymś czego się nie lubi. Nigdy nie będzie się do tego podchodziło z pasją, nigdy nie stanie się to czymś więcej niż tylko obowiązkiem. Nawet jeśli nie bardzo uciążliwym. Z tą dołującą myślą po raz ostatni przejechałam szczotką po włosach decydując się by je rozpuścić. Niedawno uświadomiwszy sobie ich długość poddałam się zabiegowi fryzjerki, która wyczarowała z moich zaniedbanych włosów całkiem stylową i pełną wdzięku fryzurkę do ramion. Teraz więc nie chodziłam na głowie z kołtunem jak mało eufemistycznie czasami nazywał mojego koka Szymek.
Na miejscu, dotarłszy pod umówioną restaurację pozbyłam się wahania dotyczącego stroju, bo Krzysiek przywitał mnie w garniturze. Ja sama miałam na sobie czarną skromną sukienkę, która wyglądała raczej oficjalnie. Początkowo nasza rozmowa przebiegała raczej luźno tak więc nie czułam się niezręcznie. Kamiński spytał mnie o samopoczucie, o to jak radze sobie ze sprawami biura. Trochę nawet chwalił mnie na wyrost za to, że podjęłam się zarządzania nim, ale ja obróciłam to w żart (który właściwie nie był żartem), że nad wszystkim piecze sprawuje Szymon.
- Tak, to naprawdę bystry facet.- Zaśmiał się Krzysiek. Odwzajemniłam się uśmiechem w duchu zastanawiając się nad tym błyskiem w oku który pojawił się w oczach Kamińskiego. To Bralczyk załatwiał z nim formalności które wymagały udziału we wspólnej współpracy i to on głównie prezentował projekty wykonane przez nasz zespół. Asia w ogóle nie lubiła zajmować się oficjalną częścią prezentacji argumentując, że nie jest jakimś oratorem tylko architektem, więc może rozmawiać tylko na temat projektu. Z kolei Franek czy inni architekci byli dobrzy wyłącznie w rysunku, więc prezentowanie swoich projektów facetom (czyli inwestorom), którzy nawet nie wiedzą jak oznaczyć w rysunku technicznym ściankę działową działało im na nerwy. Dlatego Szymon który sprawnie operował w tych dwóch dziedzinach był dobrym rozwiązaniem.- No i ma świetne pomysły.
- Wiem, bez niego bym sobie nie poradziła.- Przyznałam.- Spotkaliśmy się tutaj w jakimś szczególnym celu ustalenia szczegółów dotyczących współpracy czy po prostu chciałeś wybadać sytuację?- Postanowiłam nie owijać w bawełnę.
- Konkretna z ciebie babka.- Odpowiedział mi Krzysiek.
- No cóż, może nie znam się na biznesie, ale w życiu raczej nie lubię zabawy w podchody.
- Uważasz, że się z tobą bawię?
- Nie wiem. Jeszcze nie rozumiem w jakim celu mnie tu ściągnąłeś. Bo chyba z pewnością wolałbyś ten czas spędzać teraz z żoną.- Nie przytaknął, ale rozbawienie jakie pojawiło się w jego oczach starczyło mi za odpowiedź. Jego żona była niezłą szczęściarą: taki rekin biznesu, a jednocześnie oddany mąż. Potem w mojej głowie pojawiła się cyniczna myśl, że może jego ojciec też kiedyś taki był. Może zmienił się w bezdusznego szantażystę dopiero później? Może jego żoną była jakaś harpia która wyszła za niego dla pieniędzy albo musiał ożenić się z konieczności? Swoją drogą takie rozważania są całkiem ciekawe, pomyślałam zupełnie nieadekwatnie do sytuacji. Jak środowisko, otoczenie i ludzie których spotykamy wpływają na nasz charakter.
- Okej, masz rację. Nie ma co przedłużać.- Krzysztof  w jednej chwili przerwał moją filozoficzną myśl sprawiając że skierowałam wzrok na jego twarz a raczej serwetkę którą wycierał usta po zjedzenie swojego zamówionego krokieta. W jego przypadku ten gest nie wydawał się jednak być ani trochę egzaltowany czy przerysowany. Zastanawiałam się nawet czy mi kiedyś te wielkopańskie maniery, czy kiedykolwiek nauczę się używać odpowiednich rodzajów kieliszka do danego wina, czy będę wycierać buzię jedwabną chusteczką po każdym posiłku, czy te całe „ą” i „ę” kiedyś będą wydawać się mi naturalnością. Po szybkim namyśle doszłam do wniosku, że raczej nie.- No więc, jak pewnie doskonale wiesz zbliża się okres końca naszej współpracy.- Zaczął, a w mojej głowie pojawiła się straszna myśl. A co jeśli on uznał, że wcale nie chce by nasze biura współpracowały? Co jeśli gdy nasz zarząd już przyjmuje za pewnik dalszą symbiozę on jako prezes Build&Project chce się z tego wyplątać? Ale nie, przecież to oni nalegali na współpracę, doszłam do wniosku. Poza tym nawet jeśli chcieliby ją zakończyć to przecież nie byłoby to katastrofą. Wręcz przeciwnie: po śmierci Mariusza jako właściciela, niepewni inwestorzy oraz klienci nie wiedząc czy i w jaki sposób biuro architektoniczne będzie współpracować niejako przyczynili się do pogorszenia jego stanu finansowego, ale współpraca z dużą firmą budowlaną Kamińskich pozwoliła nam przetrwać burzę. A właściwie to nie tylko przetrwać, ale jeszcze wynieść z niej wymierne korzyści oraz poprawę reputacji. Poza tym widmo szantażu zniknęło: z tego co wiedziałam to brat Krzysztofa co prawda nie odzyskał pamięci, ale pełną sprawność tak. No i okazało się, że przed wypadkiem się ożenił. Z kolei siostra wiodła szczęśliwie życie u boku swojego męża.- Tak więc chodzi o to, że naprawdę jestem zadowolony z naszej współpracy. Muszę ci się przyznać, że na początku nie miałem pojęcia jak dobry posiadacie zespół. Dlatego teraz lepiej rozumiem dążenie ojca do przejęcia go.
- W takim razie dziękuję w imieniu zespołu.- Odezwałam się uspokojona. A więc nie o to chodziło. Tylko jeśli nie o to…to o co?
- Projekty architektów są bardzo nowatorskie i szeroko zachwalane. Zwłaszcza ta wielka hala w Rzeszowie. W ubiegłym tygodniu widziałem ją na własne oczy i naprawdę robi wrażenie. - Ja prawdę mówiąc tylko rzuciłam na nią okiem gdy przeglądałam broszurkę w jakiejś gazecie, ale rzeczywiście wyglądała dość modernistycznie i stylowo. Tylko po co Krzysiek mi o tym mówił? Nie wiedząc co o tym myśleć po raz kolejny mu podziękowałam. W imieniu architektów, oczywiście.-  A zleceniodawcy wprost zacierają ręce z uciechy.
- To chyba dobrze?
- Jasne, że tak.- Przytaknął choć moje pytanie było czysto retoryczne. Lekko zdenerwowana upiłam łyk wina. Do czego on zmierzał?- A dla ciebie?
- Co dla mnie?- Jego pytanie nagle zbiło mnie z pantałyku.
- No co dla ciebie znaczy ten sukces. Nie wydajesz się być szczególnie przejęta. To znaczy nie zrozum mnie źle: wiem, że się cieszysz, ale chyba nie bardzo się w tym wszystkim orientujesz by móc w pełni ocenić sukces naszych drużyn.
- No cóż, dopiero się uczę.- Przyznałam po dłuższej przerwie decydując się nie kryć urazy do drobnego przytyku co do moich umiejętności. Może to jednak wcale nie było przytyk? Może po prostu Krzysiek był szczery i nie bawić się w udawanie, że znam się na biznesie? Tak chyba było nawet lepiej…
- I z tego co mówił Szymek idzie ci znakomicie.
- Tak ci powiedział?
- Tak. Bardzo cię chwalił. To cię tak dziwi?- Spytał najwyraźniej błędnie interpretując moją pełną zaskoczenia minę.
- Nie, po prostu nie sądziłam że o tym rozmawiacie.
- W ostatnim czasie trochę się zaprzyjaźniliśmy. Oczywiście nie musisz się obawiać, że rozmawiamy o tobie czy czymś co może zaszkodzić biuru architektonicznemu.
- Wiem, a nawet gdybym nie wiedziała to ufam Szymkowi.
- Jego opinii także?
- Tak. Powiesz mi wreszcie o co chodzi?
- Chodzi o…o nową umowę i formę współpracy między naszymi firmami. Chciałem ją trochę zmienić. 


***
- Jak mogłeś?!- Krzyknęłam na progu gabinetu Szymona gdy tylko skończył się lunch z Kamińskim. Tak jak słusznie podejrzewałam pomimo godziny osiemnastej Bralczyk jeszcze siedział w swoim pokoju dopieszczając jakiś projekt.
- Witaj, coś ty taka wojownicza?
-  Bo mam powód.- Odpowiedziałam.- A ty jesteś zdrajcą. Ufałam ci a ty układasz się z Kamińskim!- Bez pardonu wymierzyłam w niego palec.
- Jej, spokojnie; nie krzycz już tak. Albo przynajmniej zamknij drzwi. Kalina co prawda jest świetną sekretarką, ale ma też skłonność do interesowania się plotkami.- Czując się zrugana jak dziecko spełniłam jego polecenie trochę się w tym czasie uspokajając. Ale wciąż byłam na niego zła.
- Dlaczego chcesz to zrobić? Od dawna to planujecie?
- Domyślam się, że chodzi o propozycję odsprzedaży biura?
- Nie, bo rozmawiamy teraz o planach Sylwestrowych. Oczywiście, że mówię o tym. I jestem na ciebie cholernie wściekła. Jak mogłeś dać omotać się Krzysztofowi?
- Nikomu nie dałem się omotać.
 - Tacy wielcy przyjaciele, a tak naprawdę on chciał tylko zdobyć twoje zaufanie by móc cię wykorzystać. A ty nadziałeś się jak rybka na haczyk.
- Na nic się nie nadziałem, przestaniesz w końcu?- Gdy urażona nie odpowiedziałam dodał:- Dziękuję. Tak więc mimo iż i tak wiesz swoje może zgodzisz się wysłuchać tego co mam ci do powiedzenia?
- Nie muszę, bo Krzysiek dokładnie wszystko mi wyjaśnił. Chcesz bym sprzedała mu firmę. Firmę, która znajdowała się w rodzinie Jastrzębskich przez trzy pokolenia a nad którą twój zmarły przyjaciel a mój mąż powierzył ci pieczę. I to Build&Project: firmie, która to samo chciała zrobić prawie dwa lata temu a przed czym tak zaciekle się broniłeś. Czemu więc teraz przestałeś? Czemu nie dostrzegasz, że najwyraźniej Krzysztof Kamiński jest taki sam jak jego ojciec tylko działa w białych rękawiczkach? A może to jest ich taktyka, co? Strategia dobrego i złego policjanta. Najpierw jeden nam grozi, a potem drugi udając milusińskiego pozoruje przyjaciela. Nieważne są jednak środki, ważne jest to że będą mieli biuro architektoniczne na własność.
- Jej, czasami nieźle potrafisz mnie zirytować. Tak, masz rację rozważałem możliwość sprzedaży biura i rozmawiałem o tym z Krzyśkiem, ale nie podejmowaliśmy żadnych kroków. Po prostu wiedziałem, że mnie nie stać na wykupienie całości a jemu ufam.
- Żartujesz? Przecież to może być manipulacja? Ile ty go znasz? Poza tym co to ma znaczyć, że nie stać cię by wykupić całość? Myślałeś o przejęciu pakietu większościowego?
- Tak.- Przytaknął a ja poczułam się jakby zdzielił mnie obuchem w głowę.
- A więc…- Zaczęłam z trudem artykułować słowa.-…od początku chciałeś bym odeszła, tak? By przejąć moje udziały?
- Nie przejąć, ale kupić. Nie musisz być taka melodramatyczna.
- Wcale nie jestem melodramatyczna.- Parsknęłam, bo to już zaczęło mnie wkurzać. Czemu wszyscy wciąż mi to zarzucają?- Ale uważałam cię za swojego przyjaciela, a ty myślałeś tylko o tym jakby tu się mnie pozbyć.
- Wręcz przeciwnie: jako twój przyjaciel zastanawiałem się jak ci pomóc.
- Żartujesz?
- Ewelina, spójrzmy prawdzie w oczy. Przecież widzę, że funkcja prezesa ci nie odpowiada. Nie znaczy to, że wykonujesz ją źle albo niekompetentnie…naprawdę nieźle wszystko ogarniasz, ale w głębi serca wiesz, że to nie to. Zarządzanie biurem architektonicznym nie sprawia ci radości. To po prostu twój obowiązek, który starasz się wykonywać jak najlepiej.
- Muszę się jeszcze wiele nauczyć.- Zauważyłam.
- Ale nie sprawia ci to przyjemności, prawda?
- Nie, nieprawda.- Skłamałam, choć przecież jeszcze kilka godzin później sama doszłam do takich wniosków.- A nawet jeśli to nie miałeś prawa oczekiwać, że z tego powodu sprzedam ci swoje akcje.
- Wcale tego nie oczekiwałem; po prostu uznałem, że o tym porozmawiamy i dojdziemy do porozumienia. Nie zamierzałem cię do niczego zmuszać.
- I ja mam w to wierzyć?
- Słuchaj, oboje dobrze wiemy, że robisz to tylko dlatego, że uważasz iż Mariusz by tego chciał. Ale on chciał jedynie twojego dobra, a funkcja prezesa służy ci tylko do tego by móc samej sobie udowodnić, że robisz coś ze swoim życiem. Podczas gdy od kilkunastu miesięcy po prostu stoisz w miejscu bojąc się zrobić krok dalej.
- Jak śmiesz?
- Przecież wiesz, że mam rację. Zawsze byłaś przyzwyczajona do tego, że musisz o siebie walczyć, o pieniądze, szacunek, miłość przyjaciół czy bliskich. Ale teraz to wszystko masz, nawet bezwarunkowo i brak ci celu. Wiesz, że do końca życia mogłabyś nic nie robić a i tak żyłabyś na przyzwoitym poziomie. A wiesz skąd to wiem? Bo ja kiedyś miałem tak samo. Z biednego domu wprost do wielkiej renomowanej firmy. Też ciężko było mi się odnaleźć. Tyle, że to co robię sprawia mi satysfakcję; tobie nie. Twoje oczy zapalają się gdy opowiadasz o podopiecznych z domu dziecka, angażujesz się w ich życie i historię. Tutaj, to znaczy do biura przychodzisz z niejakiej konieczności. No i sama w głębi ducha wiesz, że gdybyś rzeczywiście myślała przyszłościowo o samodzielnym staniu na czele firmy to angażowałabyś się w poznanie go od podszewki całą sobą. Bo po prostu takim jesteś człowiekiem.
- Ale ja nie mogę zostawić firmy Mariusza.- Szepnęłam.
- Dlaczego? Bo tak wypada? Bo jego matka będzie miała o to do ciebie żal?
- Też, ale poza tym…
-…poza tym jest to coś co łączy cię ze zmarłym mężem. Ale trzeba iść dalej, Ewelina.
- Myślisz, że o tym nie wiem? Doskonale o tym wiem. Ale po jego śmierci potrzebowałam czasu: czasu by zrozumieć kim chcę być. Nie chciałam wszystkiego tak po prostu zaprzepaszczać. Myślisz, że łatwo było mi podjąć decyzję o sprzedaży jego mieszkania? Do tej pory pamiętam jak razem wybieraliśmy meble do wspólnej sypialni czy zegar przed kominkiem. Pamiętam jak uwielbiał kwiaty na stole w kuchni i jak śmiałam się z niego gdy mi je przynosił uznając to tylko za wymówkę zaspokojenia swojego artystycznego stylu. Ale zrobiłam to odcinając jedno ogniwo, bo tak było mi łatwiej. Wspomnienia po prostu mnie przytłaczały. Ale dom to nie to samo co ta rodzinna firma. Nie mam prawda podejmować takiej decyzji.
- Byłaś jego żoną. Kto jeśli nie ty ma do tego prawo?
- Nie wiem, ale nie mogę przyłożyć do tego ręki. Po prostu nie potrafię. Poza tym co na to Monika? Ona też posiada trochę pakietu udziałów. Może to ona chciałaby przejąć moją część?
- Rozmawiałem z nią. Nie jest zainteresowana zarządzaniem biurem, ale wciąż chce zachować swoje 10%.
- Ha, naprawdę się do tego przygotowałeś.
- Ale to nie znaczy, że chcę cię wykorzystać. Chcę tylko twojego dobra. W głębi serca o tym wiesz.
- Sama już nie wiem. Naprawdę.- Jęknęłam kryjąc głowę w dłoniach. Po kilku sekundach jednak się pozbierałam.- A poza tym to jeśli chciałabym sprzedać swoje udziały to na pewno nie komuś kogo nie znam. Jeśli już to tobie.
- Nie stać mnie na to.
- Więc będziesz mnie spłacał. I tak nie potrzebuję kolejnej gotówki. Ta którą już mam i tak leży sobie na nieopłacalnej lokacie.
- Serio mówisz?
- Dlaczego? Lepsze to niż skarpeta.
- Czasami mnie załamujesz.
- To najlepszy dowód na to, że masz rację co do mojego prezesostwa. Tak dłużej być nie może. Ale nie sprzedam biura Kamińskiemu.
- Przecież dzięki Krzysztofowi odnieśliśmy sukces.- Przypomniał Szymon.
- Może, ale on i jego firma też na tym skorzystali więc jesteśmy kwita. A jeśli mam wybierać między nim a tobą to wybieram ciebie.
- Ja też ci ufam. Ale Krzysztofowi także. Obiecał mi, że jeśli zgodzisz się na sprzedaż to pozwoli mi za jakiś czas odkupić twoje udziały.
- Tere-fere. Serio tak myślisz?
- Poznałem go lepiej niż ty w ciągu tych minionych miesięcy.
- Przecież spotykaliście się tylko biznesowo.
- Ale dużo z takich spotkań można wynieść. Poza tym czasami rozmawialiśmy nie tylko o pracy.
- Nie no naprawdę mnie wkurzasz.
- Czy Krzysiek czymś cię obraził, że uważasz go za oszusta?
- Nie, zawsze był dla mnie bardzo miły, ale…ale przecież może być taki jak swój ojciec. Nie możemy tego wykluczyć. Najpierw wyciągnął do nas rękę byśmy mu zaufali, a potem będzie się śmiał i opowiadał ojcu jak zrobił nas w konia. Poza tym nie rozumiem czemu się tak upierasz przy tym, bym- jeśli zdecyduje się na sprzedaż udziałów- nie zdecydowała się dać ci ich na kredyt. Obiecuję, że z dnia na dzień nie zażądam zwrotu.
- Przecież wiem.- Bralczyk uśmiechnął się do mnie.- Ale nie mogę tego zrobić, nie rozumiesz? Zwłaszcza wobec ciebie. Nie chcę mieć żadnych długów.
- Więc wolisz zaufać obcemu niż zawdzięczać coś mi. Ha, i to pewnie dlatego że jestem kobietą co?
- Hej, nie wyjeżdżaj mi tu z feministycznym bełkotem, okej?
- Więc o co chodzi?
- O to, że jesteś moim przyjacielem. Jesteś…byłaś żoną mojego przyjaciela, który był mi droższy jak brat. I nie czułbym się  z tym dobrze gdyby mi się nie powiodło a ty straciłabyś dużą część swojego spadku po nim.
- I kto tu jest melodramatyczny?
- Po prostu to przemyśl, okej? Prześpij się z tym i nie podejmuj decyzji teraz. Do końca umowy zostało jeszcze pięć miesięcy; poza tym zawsze możemy ją trochę pociągnąć. Nie chcę żebyś robiła coś z powodu moich perswazji to była główna przyczyna tego, że tak długo zwlekałem z rozmową o tym. Bo jeśli jednak się mylę i zarządzanie biurem jest dla ciebie ważne, jeśli czujesz się szczęśliwa siedząc na stanowisku prezesa to zapomnij o tej rozmowie. I pamiętaj, że wtedy ci pomogę jak tylko będę umiał.
- Dziękuję.- Odpowiedziałam czując lekkie wzruszenie.- Przemyślę to.

***
Z chwilą gdy propozycja pozbycia się ciężaru pojawiła się w mojej głowie nie mogłam przestać rozważać wszystkich za i przeciw. Oczywiście chciałam być wreszcie wolna. Chciałam zacząć żyć po swojemu i o dziwo na samą myśl o nowej pracy i wyzwaniu moje ciało ogarniała dobra mobilizacja. Oprócz tego po prostu czułam, że to słuszne. Wiedziałam już, że Mariusz by mnie poparł; poza tym (jeśli zawierzyć Krzysztofowi Kamińskiemu) firma nie miała trafić w obce ręce, ale po jakimś czasie do Szymka. A to mój zmarły mąż w pełni by zaakceptował. Nie brałam jednak pod uwagę stanowiska swojej teściowej. Owszem, zdawałam sobie sprawę z tego, że będzie niezadowolona, ale że aż tak?
Pomimo śmierci jej syna paradoksalnie dopiero wtedy zdołałyśmy się porozumieć. Wspierałyśmy się nawzajem, rozmawiałyśmy o nim, oglądałyśmy zdjęcia, dbałyśmy o grób i pieczarę. Po prostu połączył nas wspólny ból. Pani Agata w końcu zrozumiała, że nie byłam materialistką żerującą na jej naiwnym kryształowym jedynym synu, ale kobietą która szczerze go kochała. Ale teraz sprzedaż jego firmy traktowała niejako jako moją zdradę.
- Nie wiem jak taka myśl w ogóle przyszła ci do głowy.- Żachnęła się po dobrych pięciu minutach odkąd wyjawiłam jej co chce zrobić.- Mój kochany syn, niech spoczywa w pokoju i mąż, świeć panie nad jego duszą robili wszystko dla tego biura. Poświęcili całe swoje życie by nazwisko Jastrzębskich wiązało się z solidnością, szacunkiem i odpowiedzialnością. A teraz ty chcesz to tak po prostu zaprzepaścić?- Spytała na koniec patetycznie a ja poczułam się jakby sama myśl która pojawiła się w mojej głowie była zbrodnią.
- Ja…ja oddałabym te pieniądze mamie.
- Phi, pieniądze. – Prychnęła pogardliwie.- Myślisz, że chodzi mi o pieniądze? Mój mąż zabezpieczył mnie należycie. Syn zresztą też.
- Więc nie rozumiem…
- Oczywiście, że nie rozumiesz. Ktoś taki jak ty…z całym szacunkiem oczywiście…nie będzie umiał zrozumieć i docenić tego czym jest rodzinna firma istniejąca od pokoleń. Twoi rodzice pracowali dla kogoś innego, ty sama też. A biuro architektoniczne nie było tylko firmą która zapewniła nam godne życie i byt. Ale żeby to dostrzec musiałabyś należeć do rodziny Jastrzębskich nie przez powinowactwo. Dlatego wstrzymaj się z tą sprzedażą dobrze? Nie popełniaj pochopnych decyzji.
- Oczywiście, tak zrobię.- Zgodziłam się cicho czując wyrzuty sumienia.
- Obiecaj mi to.
- Obiecuję.
- No, więc w takim razie wszystko w porządku.- Na twarzy mojej teściowej zagościł uśmiech tak, jakby jeszcze chwilę temu nie grzmiała głośno głosem przepełnionym zbolałego cierpienia.- A teraz opowiedz mi co słychać w ośrodku tych biednych sierotek którymi się opiekujesz. I u tego hultaja Artura. Mówiłam kiedyś mojej drogiej siostrze, że…

niedziela, 17 kwietnia 2016

Maskarada część XVIII

Witam wszystkich. Ogólnie to chciałam was przeprosić za zaniedbania, bo ostatnio nie mam nawet czasu wstawić nowego rozdziału a co dopiero jakiegoś komentarza. Zacznę od tego, że pisania pracy dyplomowej idzie mi coraz lepiej- nawet mój promotor jest w dużym szoku- także być może i tutaj moja aktywność się trochę zarchiwizuje. Chociaż ciężko teraz mi się zmotywować gdy takie piękne słońce za oknem, a znajomi wciąż zachęcają do wyjścia....W każdym razie ten rozdział jest trochę krótszy, ale za to kolejnym postaram się to nadrobić. No i w końcu przyspieszyć akcję. Aha, i tak może poza tematem, ale muszę wspomnieć o super książce którą wczoraj po prostu pochłonęłam. Mianowicie Kiedy się pojawiłeś Jojo Moyes, którą to pozycję serdecznie polecam. Nie, nie jest to klasyczny romans i z góry uprzedzam że jeśli już to bliżej mu do dramatu, ale naprawdę warty polecenia. Szczególnie wątek który porusza, choć jest bardzo kontrowersyjny. No i jest to lektura dla tych którzy lubią czytać książki, przez które marnują stosy chusteczek. Także jeśli ktoś lubi takie klimaty to koniecznie musi ją przeczytać.
PS: Przepraszam za tę "reklamę", ale po prostu jestem na świeżo po lekturze wspomnianej książki i szczerze mnie urzekła. Zastanawiam się nawet jak wypadnie kinowa ekranizacja, ale i tak muszę się na nią wybrać. Na koniec jak zwykle miłego czytania kolejnej części Maskarady.
Pozdrawiam.


Gdy dowiedziałam się od jednej z opiekunek domu dziecka, że Sonia Pałeczka zrezygnowała z pracy u państwa Dębowczyków którą jej załatwiłam kilkanaście tygodni temu, trochę mnie to zaniepokoiło, ale w bardzo małym stopniu. Dlatego też uważałam, że rozmowa z moją ulubioną wychowanicą ośrodka pomoże mi zrozumieć tak nagłą decyzję. Tyle, że Sonia wcale nie chciała na ten temat mówić. Powiedziała tylko, że po prostu praca jej się znudziła, a gdy nalegałam po prostu spuszczała głowę. Wydawało mi się nawet, że ten temat wyraźnie ją smuci. Z tego powodu niby przypadkiem odwiedziłam panią Dębowczyk próbując poznać prawdę od drugiej strony. Tutaj również czekało mnie srogie rozczarowanie. Czterdziestodwulatka była sztywna jakby kij połknęła gdy tylko napomknęłam o Soni.
- To dziewczyna zepsuta i zdemoralizowana, a ktoś taki nie jest godzien czyścić mi butów czy prać dywanów. Poza tym gdy ją zatrudniałam nie wspominała pani że jest z domu dziecka.- Oskarżała mnie.
- Wspominałam, że ma ciężką sytuację i potrzebuje pracy.- Przekonywałam. Jednak mój komentarz wywołał jeszcze większe oburzenie pani Dębowczyk.
- Doprawdy, to było świadome zatajenie. I nie mam zamiaru rozmawiać o tej dziewczynie. Pomyśleć, że wyglądała tak niewinnie…- Szybko zrozumiałam, że tutaj również nie uzyskam żadnym satysfakcjonujących mnie odpowiedzi, więc spróbowałam nagniatać jeszcze Sonię. Ale wtedy zareagowała złością i atakiem, tak jak nigdy wcześniej. Oniemiałam, bo takie zachowanie pasowało raczej do jej przyjaciółek Weroniki czy Michaliny, a nie do spokojnej siedemnastolatki. Na szczęście już podczas mojego następnego dyżuru mnie przeprosiła: potem z ogromnym skrępowaniem poprosiła o jeszcze jedną szasnę na pracę. Niestety ja na razie z wielkim trudem szukałam jej dla Weroniki, bo wychodziła już za niecałe trzy miesiące. Już miałam na oko jedną posadę, ale uważałam że nie będzie chciała pracować sprzątając ulice. A przecież niedługo zyskiwała samodzielność. W końcu stanęło na tym, że poleciłam ją jako sprzątaczkę w firmie sprzątając w której pracowałam zanim stałam się żoną Mariusza. Pół roku później tak po prostu ją porzuciła, ale na razie o tym nie wiedziałam. Cieszyłam się tylko, że udało mi się dać jej jakiekolwiek realne szanse na godne życie przebywając na wolności.
W domu dziecka pojawił się jednak inny problem: jedna z wychowanek zaszła w ciążę. Co prawda nie była to Michalina, ale mimo wszystko problem pozostał. Dziewczynka miała piętnaście lat. Najbardziej jednak w tym wszystkim uderzyło mnie to, że dyrektorka skupiła się na wyciszeniu całej sytuacji niż na próbie jej rozwiązania. Na dodatek gdy delikatnie zwróciłam jej na to uwagę, ona z kolei delikatnie dała mi do zrozumienia, że to nie moja sprawa. Trochę wkurzona opowiedziałam o tym Monice, która śmiała się z mojego gniewu.
- Nie ma się co dziwić, ta kobieta szczyci się świetną reputacją swojego ośrodka. Z trudem udało się ją przekonać, by zostawiła tu Sonię, która ma kuratora. Ciąża, to wyrok.
- Jak to wyrok?
- Normanie: po prostu dziewczyna zmieni miejsce pobytu.
- Ale jak to? Dlaczego?
- Po prostu. Ten dom dziecka to nie jest zwyczajny ośrodek.
- Co to znaczy?
- No…to znaczy mniej więcej tyle, że nie trafiają tu przypadkowe dzieci. Obowiązuje tu, jakby tu rzec, ścisła selekcja. Ośrodek powstał z inicjatywy kilku bogatych pań tego miasta by pokazać jakie to one nie są wspaniałe podczas gdy tak naprawdę obecnie wykładają tylko niewielką część pieniędzy i to z wielkimi pretensjami. Ale mimo wszystko mają decydujący głos. Zauważyłaś chyba, że mamy tu bardzo mało podopiecznych i licznych wolontariuszy? Dzieciaków jest średnio sześćdziesiąt podzielonych na dwa segmenty wiekowe i płeć, więc tak naprawdę to coś w rodzaju większej rodziny zastępczej. W ten sposób jego sponsorki ograniczają prawdopodobieństwo zaistnienia negatywnych zdarzeń takie jak na przykład nieplanowana ciąża.
- Rozumiem.- Mrugnęłam tylko.- A jeśli chodzi o tę selekcję…co dokładnie oznacza?
- Weronika Kokosińska to nieślubna córka jednej ze sponsorek…ale nie powiem ci której, bo nawet ja tego nie wiem. Może zresztą chodziło o jej męża? Krążą na ten temat sprzeczne wersje, ale to nieistotne…Z kolei na przykład Michalina Chojnacka kiedyś była adoptowana, a jej rodzice- para nieodpowiedzialnych snobów- po wszystkim ją wyrzucili, dlatego zdecydowali się umieścić ją tutaj by nie mieć problemów. No a Kacper Woltański czy Wultański…nigdy nie mogę tego zapamiętać jest synem Ambrożych. Teraz naturalnie zmienił nazwisko.
- Tych co zginęli w tej katastrofie śmigłowca?- Gdy Monika skinęła głową kontynuowałam:- Ale dlaczego babcia nie wzięła go do siebie? Przecież wciąż jeszcze żyje, prawda?
- Oficjalnie z powodu choroby, która chyba nazywa się hipochondrią. A nieoficjalnie…no cóż, słyszałaś chyba te plotki na temat wypadku, co?
- Że podobno nie był wypadkiem?
- Właśnie. Gdy zmarli Woltańscy fiskus od razu wziął się za tę ich firmę i wykazał masę nieprawidłowości. Od dawno podejrzewano, że facet robi lewe interesy, niektórzy nawet mówią, że zabiła ich mafia.
- Jezu, to brzmi jak scenariusz filmu grozy. Jakoś trudno mi uwierzyć, że to prawda.
- Może.- Monika wzruszyła ramionami.- Oczywiście nie wiem na ile w tym prawdy, na ile chęć zniszczenia reputacji bądź co bądź zmarłym właścicielom sieci czterogwiazdkowych hoteli w Polsce. A raczej byłym właścicielom, bo po ich śmierci sieć splajtowała i się rozpadła. Dlatego też Kacper trafił do domu dziecka.
- A inna rodzina? Wujowie? Jacyś starsi kuzyni?
- Myślisz, że ktoś chce wziąć na wychowanie niespełna siedemnastoletniego syna rodziców, którzy zadarli z mafią? O nie, na to nikt się nie pokusi. Poza tym został mu już tylko niecały rok do wyjścia. Hej, nie rób takiej miny. Chłopak nieźle sobie radzi.
- Wiem, ale mimo wszystko…przypomniałam sobie siebie samą tuż po śmierci rodziców.
- Mariusz mi o tym mówił. Byłaś bardzo dzielna.
- Gdzie tam; gdyby nie pomoc babci nie wiem jakbym skończyła.
- Ale to nie powód by identyfikować się z tymi dziećmi. Nie zbawisz całego świata, Ewelino.
- Przecież wiem i nawet tego nie próbuję. Ale mimo wszystko słuchając tego zalewa mnie fala złości. Jak rodzice i otoczenie może być tak beznamiętne i okrutne? Dzieci nie są niczemu winne.
- Wiem o tym. I mnie też zalewa krew na samą myśl o tym, że istnieją tacy zwyrodnialcy którzy je tak po prostu zostawiają na pastwę losu i… ech, nie znoszę o tym rozmawiać, bo zaraz jestem podenerwowana. Dlatego dość o tym.- Zakończyła biorąc głęboki wdech. Potem spojrzała mi prosto w oczy jakby z… wahaniem?- Porozmawiajmy o Arturze. Nawet nie zapytałaś mnie jak się miewa.
- Wiem, przepraszam. Ostatnio mam tyle na głowie, że…- Urwałam zdając sobie sprawę, iż jakiekolwiek tłumaczenia w tej sytuacji wydawałyby się głupie.- Więc? Co u niego?
- A może sama to sprawdzisz, co? Nie pomyślałaś o tym by go odwiedzić?
- Hm?
- No bo nie najlepiej z nim.
- Przecież kilka dni temu powiedziałaś mi, że wraca do zdrowia.
- Teoretycznie tak, ale…
- Ale?
- Nie najlepiej z jego psychiką. Jest strasznie uparty. Powinien rozpocząć rehabilitację a upiera się by ją odłożyć i odmawia przyjęcia rehabilitanta. Jeśli tak dalej pójdzie to nie będzie utykał ale całe życie spędzi na tym przeklętym wózku.
- Przecież żaden z kręgów nie został uszkodzony.
- I co z tego? Widziałaś jego nogę po? Naturalnie, że nie: przecież nawet go nie odwiedziłaś.- W głosie Moniki usłyszałam wyrzut. Nie zdążyłam jednak na niego zareagować bo szybko dodała:- No więc na zdjęciu rentgenowskim wyglądało to potwornie: małe odłamki otaczały mięśnie i okolice stawów, zerwane wiązadła...za niecałe cztery tygodnie Artur miał mieć kolejną operację ich naprawy, ale nawet nie ćwiczył i nie może wyprostować tej nogi. W takim wypadku lekarz odmówi wykonania zabiegu.
- Dlaczego nie chce ćwiczyć?
- A bo ja wiem? Ubzdurał sobie coś w tej głupiej łepetynie i kropka. Zawsze był idiotą, ale nie sądziłam że aż takim. Już nawet argument, że nigdy nie wsiądzie do tego swojego sportowego auta do niego nie przemawia. Dlatego pomyślałam o tobie. Może tobie uda się do niego dotrzeć.
- Żartujesz? Skoro nie słucha własnych rodziców, ciebie to nie posłucha tym bardziej mnie.
- Ale kiedyś biliście przyjaciółmi, prawda?
- Jasne, ale od tego czasu upłynęło parę lat. Poza tym chyba tak naprawdę to nie była przyjaźń.
- Nawet jeśli to musisz spróbować.
- Monika, to kiepski pomysł.
- Więc weźmiesz na siebie odpowiedzialność za jego stan.
- Słucham?
- Och, no wiem że jest sam sobie winien, ale potrzeba mu bodźca.
- Nie ode mnie.
- Ewelina…
- A nie przyszło ci do głowy, że mogę nie mieć na to ochoty?- Spytałam z irytacją. Bo wkurzyła mnie już ta cała rozmowa. Jednak moja reakcja tylko zaintrygowała Monikę.
- Dlaczego? Co zaszło między wami przed jego wyjazdem? Pokłóciliście się?
- Tak.
- Hm, w sumie mogłam się wcześniej domyślić: wcale o ciebie nie pytał a ty o niego tylko z grzeczności. Pewnie nie powiesz mi o co poszło?
- Raczej nie.
- Mocno zawinił?
- Po prostu oboje powiedzieliśmy sobie wtedy za dużo. Dlatego nie sądzę, by moja wizyta coś dała. Najpewniej zamknie mi drzwi przed nosem.
- Raczej tego nie zrobi. Nie dosięgnie do klamki. A moja ciotka z wujem cię wpuszczą: teraz mieszka u nich.
- Więc każe mi się wynosić.
- Może, ale przynajmniej spróbuj. Przykro mi patrzeć na ciocię: Artur to jej jedyny syn.
Nie wiedziałam na ile ten ostatni argument był taktyczną zagrywką, ale mimo wszystko zgodziłam się na wizytę u państwa Chojnackich. Przynajmniej zobaczę Artura i pozbędę się wyrzutów sumienia i Moniki. A jeśli mnie wygoni to tylko najem się wstydu. I tyle.
Będąc już na miejscu, na pierwszym piętrze tuż przed schodami do pokoju Artura nieco melancholijnie pomyślałam, że nic się tutaj nie zmieniło. Pamiętałam jak często przesiadaliśmy tutaj rozmawiając, oglądając filmy lub grając na X-boksie gdy jeszcze udawałam jego dziewczynę. Od tamtej pory nigdy nie przekroczyłam tego progu: oczywiście odwiedzałam panią Grażynkę i widywałam Artura, ale nigdy w jego prywatnym sanktuarium. Dlatego teraz czułam się trochę onieśmielona. Ostrożnie zapukałam do środka. Gdy nie usłyszałam odpowiedzi chwyciłam za klamkę.
Od razu zauważyłam postać siedzącą na wózku przed balkonowym oknem wpatrującą się w przestrzeń. Był odwrócony tyłem do mnie, ale i tak jego widok mnie uderzył: w końcu od naszego ostatniego spotkania minęło wiele miesięcy. Mimo iż z pewnością musiał słyszeć jak weszłam to wciąż wpatrywał się w okno. Dlatego wcześniej chrząkając odezwałam się:
- Dzień dobry.- Zabrzmiało to strasznie sztywno i oficjalnie, ale jakoś nie mogłam inaczej: „cześć” wydawało mi się być zbyt swobodne; „kopę lat” zbyt banalne, a „witaj” zbyt…no, nie wiem jakie, ale też nieodpowiednie na tę okazję.
Nie wiem dlaczego- bo wciąż się nie odwrócił- zrozumiałam, że po tych dwóch słowach mnie rozpoznał. Może dlatego, że jego napięte ciało drgnęło, może dlatego że tak mi się po prostu wydawało lub w swojej próżności wierzyłam iż potrafi mnie rozpoznać tylko po głosie. Nie rozumiałam tylko czemu wciąż udaje, że mnie nie spostrzegł.
- Nic na to nie odpowiesz? Żadnego: „wynoś się stąd” albo „o ja cię: ale przytyłaś”?- Usiłowałam zażartować. Nie wiem co zrobiłabym potem gdyby wózek z jego właścicielem w końcu się nie odwrócił. Chyba spiekłabym raka i uciekła.
- Prawdę mówiąc to zastanawiałem cię czym moja matka musiała cię zaszantażować, że zgodziłaś się tutaj przyjść. Poza tym raczej nie mam szans w tym stanie kogoś wyrzucić; druga obca też odpada, bo nie przytyłaś. Jeśli już to chyba trochę schudłaś.- Odpowiedział mi z typowo dla siebie lekko kpiącym uśmieszkiem i błyskiem w oku. W jego twarzy nie dostrzegłam żadnego upływu czasu: żadnej dodatkowej zmarszczki w kąciku ust, żadnego zadrapania spowodowanego wypadkiem (więc musiały się już wygoić) czy też blizny. Nawet długość włosów miał taką samą jak zapamiętałam to półtora roku temu przed jego wyjazdem: nieco dłuższe niż noszą przeciętnie mężczyźni, ale nie na tyle by nazwać je długimi. Wciąż był takim samym przystojniaczkiem jak kiedyś. A co do jego zachowania…
Właściwie to wiem czego się spodziewałam, ale na pewno nie dawnego Artura. Bo słuchając Moniki w moich myślach pojawiał się obraz sfrustrowanego inwalidy, wkurzonego na swój los albo pogrążonego w smutku młodego mężczyzny po wypadku. Na pewno nie było wersji w której Chojnacki zachowywałby się z beztroską i dowcipem żartując ze swojego obecnego stanu jak gdyby nigdy nic. No cóż, jeśli na tym według Moniki polega załamanie nerwowe, to chyba dobrze że nie została psychiatrą, bo z zadowolonego z życia wesołka zrobiłaby depresyjnego neurotyka, pomyślałam. Szybko więc zrozumiałam, że po prostu chciała mnie namówić do odwiedzić swojego kuzyna. To mnie trochę zezłościło, ale w ostateczności mogłam poświęcić pół godziny na rozmowę z Arturem o niczym.
- Nikt mnie nie szantażował: znalazłam trochę czasu i przyszłam.- Odpowiedziałam Arturowi. Wiedziałam, że tego nie kupił, bo znów na jego ustach pojawił się ten charakterystyczny półuśmiech, a w oczach zapaliły się iskierki. Poczułam się trochę głupio z powodu swojego kłamstwa, dlatego szybko sprostowałam odważnie:- No dobra: pomyliłeś się.
- To znaczy?
- To nie twoja matka mnie zmusiła, tylko Monika stosując moralny szantaż.
- No tak, zapominałem że w czasie mojej nieobecności się zaprzyjaźniłyście.
- Chyba tak.- Mrugnęłam po czym zapadła cisza.- Jak się czujesz?
- Serio będziemy się w to bawić? W te gadki o niczym?
- Cóż, jeśli twoje zdrowie to dla ciebie nic.- Wzruszyłam ramionami jednocześnie obserwując twarz Artura. Zauważyłam, że…właściwie nie do końca wiedziałam co, ale w jednej chwili na ułamek sekundy coś w jej wyrazie się zmieniło. Niby żaden z mięśni mimicznych się nie poruszył, ale mimo wszystko…mimo wszystko pojawiło się na niej jakieś uczucie. Gniew? Złość? Szybko i nagle tak jak się pojawiło, tak i znikło. A Artur spojrzał na mnie z lekkim rozbawieniem.
- Z pewnością jest coś warte.- Parsknął.- A co tam u ciebie? Słyszałem, że prowadzisz biuro architektoniczne Mariusza.
- To Szymek je prowadzi: ja jestem tępą panią prezes podpisująca się parafką na dokumentach których nie rozumie.- Powiedziałam szybko nie chcąc zagłębiać się w szczegóły. W końcu byłam tutaj dla Moniki by dowiedzieć się czemu Artur nie chce ćwiczyć, a nie by gadać o sobie to co on już doskonale wie od reszty rodziny.- A ty? Długo zamierzasz tkwić na tym wózku udając inwalidę?
- Sweterku, ja jestem inwalidą: nie muszę go udawać.
- Jeśli dalej będziesz odmawiał rehabilitacji to na pewno.- Odpowiedziałam ignorując określenie jakim się do mnie zwrócił. Sweterkiem nazywał mnie dawno temu w subtelny sposób wyśmiewając mój sposób ubierania się. Z kolei Mariusz po tym jak się poznaliśmy podkreślał, że właśnie to go we mnie ujęło. Dlatego też wolałam nie analizować niczego co wiązało się ze wspomnieniami o zmarłym mężu.
- Błagam: chociaż ty oszczędź mi tych gadek-szmatek.
- Zawsze lubiłam się nad tobą znęcać. Więc?- Bez pozwolenia przysiadłam na krańcu łóżka. No, w ten sposób przynajmniej byliśmy na jednej wysokości.
- Więc: co?
- Więc czemu trzydziestoletni facet zapiera się jak małe dziecko przed podaniem gorzkiego lekarstwa?
- Może dlatego, że jest gorzkie?
- A może dlatego, że uwielbia gdy ktoś się nad nim pieści?
- Uważasz, że ja to robię?
- No cóż, niewiele się zmieniłeś przez te półtora roku.
- Wcale nie ja…no tak: w sumie masz rację. Właśnie zdałem sobie sprawę, że w przynajmniej jednej kwestii wciąż jestem tak samo głupi.
- Masz na myśli Piotrusia?- Spytałam cicho.
- Kogo?
- No, dziecko Alicji. Twojego syna.
- Nie miałem pojęcia, że tak go nazwała.
- Nie kontaktowałeś się z nią?
- W warunkach w których żyłem raczej nie miałem jak.
- A teraz?
- A teraz nie mam pojęcia jak samemu skorzystać z łazienki a co dopiero mówić o czymś wymagającym czegoś więcej.- Prychnął. Zapadła między nami cisza. Nie zamierzałam go o nic oskarżać, chociaż bardzo miałam na to ochotę. W końcu co z niego za ojciec? Dał Ali przed wyjazdem trochę kasy i na tym kończy się jego odpowiedzialność? Wrodzona empatia i poczucie przyzwoitości nie pozwoliło mi nie drążyć tego tematu. Dlatego zapytałam:
- Nie ciekawi cię jak wygląda?
- Ewelina…
- No co, nawet o niego nie zapytałeś. Wiem to od Moniki.
- A więc przyznajmy, że mnie to nieciekawi.
- Ale to twój syn.- Zaperzyłam się.
- Więc teraz nie masz już wątpliwości że jest mój?
- Przecież sam się do niego niejako przyznałeś.- Zauważyłam. Potem jednak spytałam:- Więc jednak nim nie jest?
- Masz rację.- Odparł mi po dłuższej chwili.- Muszę spotkać się z Alicją.
- Masz więc jakiś cel: nie sądzisz że powinieneś odzyskać zdrowie by móc się nim cieszyć? To znaczy Piotrusiem.
- Jej, a ty znowu o tym? Zacznę ćwiczyć kiedy noga przestanie mnie boleć.
- Monika mówiła, że do czasu następnej operacji powinieneś ją wyprostować, a na to się nie zanosi.
- Monika, Monika…jest jakimś guru czy coś?
- Po prostu zna fakty.
- I pewnie lepiej ode mnie moje własne ciało co?
- Nie rozumiem czemu mnie atakujesz.
- Wcale cię nie atakuję. Po prostu nie chcę na ten temat rozmawiać i tyle.
- Ale musisz…
- Więc może pogadamy o tobie, co? Jak tam radzisz sobie po śmierci ukochanego męża? Płaczesz za nim jeszcze do poduszki? Wyobrażasz sobie, że mogłabyś zapobiec wypadkowi i jego odejściu? A może już o nim zapomniałaś i szukasz nowego kandydata do wypełnienia samotności?-  Słysząc to gdzieś w środku siebie poczułam fizyczny ból. W ciągu jednej chwili automatycznie wstałam szykując się do wyjścia. Inaczej musiałabym uderzyć Artura mając gdzieś że jako inwalida nie miałby szans się obronić. Jak mógł z tak wielką premedytacją sprawiać mi ból i jeszcze z tego kpić? Po raz ostatni posłałam mu spojrzenie pełne pogardy i nienawiści. Naprawdę go nie znosiłam. I naprawdę nie rozumiałam jak kiedyś mogłam go choć trochę lubić…Bez słowa więcej skierowałam się ku drzwiom nawet nie zamierzając się żegnać z właścicielem pokoju. Uznałam, że spełniłam swój miłosierny obowiązek i na tym koniec. Drugi raz nikt mnie tu wołami nie zaciągnie. Nawet Monika. Pociągając za klamkę zastanawiałam się dlaczego Artur aż tak mnie nie znosi by mówić mi tak okrutne rzeczy. I chyba to moja nieustająca maniera ciekawości kazała mi po raz ostatni się odwrócić i na niego spojrzeć by zadać to pytanie.
Chyba się tego nie spodziewał.
A raczej na pewno się tego nie spodziewał, bo gdy spojrzałam mu w oczy nagle stanęłam jak wryta. Nie ujrzałam w nich bowiem rozbawienia spowodowanego swoją złośliwością i satysfakcji ze sprawionego mi bólu. Ujrzałam w nich ulgę. I w ciągu jednej chwili dotarło do mnie, że taki właśnie był jego cel. Zaatakował nie po to by mnie zranić, ale po to bym sobie poszła, bym dała mu spokój, bo- jak to powiedział wcześniej? Nie ma zamiaru drążyć tematu. Zaczęłam zdawać sobie sprawę, że najprawdopodobniej Monika miała rację. Bo z Arturem wcale nie było w porządku: ten gest który wykonał jeszcze przed odwróceniem się w moją stronę gdy odezwałam się tuż po przyjściu nie był wzdrygnięciem się przed niechcianą wizytą, ale gestem mobilizacji. On celowo grał beztroskiego rekonwalescenta, któremu na niczym nie zależy. Pytanie tylko: dlaczego?
- Artur…co się dzieje?- Usłyszałam swój głos. I chyba nie zdziwił on Chojnackiego mniej niż mnie samą. Ale najwidoczniej zrozumiał, że domyśliłam się jego gry bo odpowiedział beznamiętnym tonem wpatrzony w podłogę:
- Nie będę już chodzić, rozumiesz? Nigdy.
- Jak to: nigdy? Przecież nie masz uszkodzonych kręgów, a operacje się udały: kości zostały złożone, najmniejsze kawałki wyjęte, wiązanie naprawione. Musisz tylko poddać się ostatniemu zabiegowi.
- Dziwię się, że tobie nie powiedziały prawdy, bo nie wyglądasz tak jakbyś wiedziała.- Zrozumiałam, że miał na myśli swoją kuzynkę i matkę.
- Czego nie wiem?
- Moja prawa noga jest tak pogruchotane że nigdy na niej nie ustanę. Lewa nie wyglądała tak źle, ale kość piszczelowa złamała się wychodząc na wierzch i została, można powiedzieć, spiłowana jakimś żelastwem gdy samochód którym jechałem dachował. Chirurdzy nie mogli więc naprawić jej w stu procentach przez co jest krótsza. Co da mi więc rehabilitacja stawu kolanowego? I tak nigdy nie będę chodził a jeśli już to co chwili lądując na ziemi.
- Na pewno nie jest aż tak źle.- Zaprotestowałam słabo.- Twoja rodzina nie kazałaby ci walczyć o sprawność gdyby to było niemożliwe.
- Słyszałem lekarza, na Boga. Mam niewielkie szanse na pełną sprawność.
- Ale masz.- Podchwyciłam. W odpowiedzi Artur się roześmiał. Tyle, że nie był to wesoły śmiech.
- Jasne: chwytajmy się nadziei: wierzmy w to że będąc świętym będziemy żyć wiecznie. 
- Więc nawet nie spróbujesz?
- Nie spróbujesz? Wiesz do diabła ile razy próbowałem? Ile razy czułem ból wyciskający mi łzy z oczu tylko przy najmniejszej próbie rozciągania nogi? Ta kość jest w strzępkach, sklejona nie wiadomo czym. Nawet tkwiąc bez ruchu tak jak teraz i zażywając te cholerne środki przeciwbólowe czuję okropny ból.
- To dlatego nie zgadzasz się na rehabilitację?- Skinął głową. Potem się roześmiał.
- Jaką rehabilitację? Przecież to tylko ściema. Jak niby mam ćwiczyć staw kolanowy skoro mam złamaną piszczel i śruby w nodze? Jak skoro ten przeklęty gips krępuje moje ruchy? Na dodatek ten cały rehabilitant uważa mnie za rozpieszczonego smarkacza jakbym miał z piętnaście lat i problemem było tylko wiązadło. A problemem są całe moje nogi. Boże, do tej pory na samo wspomnienie tego gdy obudziłem się w tym przeklętym aucie z głową obok nich położonych pod nieprawdopodobnym kątem chce mi się wymiotować.  Myślałem, ze umarłem i oddzieliłem się od swojego ciała tyle że tak cholernie bolało, że szybko zdałem sobie sprawę z nieprawdziwości tej hipotezy. I że prawdopodobnie się z tego wywinę, bo czytałem kiedyś, że śmiertelne rany podobno nie są bolesne.
- Więc może powinieneś porozmawiać o tym z lekarzem? Może można temu jakoś zaradzić: zwiększyć dawkę środków przeciwbólowych, zastosować inne ćwiczenia, przełożyć operację?- Wymieniałam, ale Artur cały czas tylko kręcił głowa.
- Raczej nie. To była moja szansa: gdyby mój organizm był w stanie zregenerować się na tyle bym mógł wykonywać ćwiczenia…ale tak? Nie ma na to szans.
- Więc uważasz, że twoi rodzice cię okłamują?
- Uważam, że wciąż chcą się łudzić. Nie chcą pogodzić się z tym, że zostałem kaleką. Jezu, nie patrz tak na mnie: nie zamierzam się nad sobą litować: po prostu stwierdzam fakt. I może to nawet sprawiedliwa kara za to co zrobiłem.- Choć niczego nie wyjaśnił wiedziałam, że miał na myśli śmierć mojego męża.
- Artur, posłuchaj…Ja nie pamiętam już co wygadywałam podczas naszej ostatniej rozmowy, ale wiem że to były głupoty. Ale po prostu…po prostu ból po stracie był tak duży, że musiałam znaleźć jakiegoś winnego a nie abstrakcyjną siłę losu czy Boga. Dlatego obwiniłam ciebie, bo byłeś związany z Mariuszem. Poza tym łatwo mi na to pozwoliłeś.
- Naprawdę się nade mną litujesz. Ale wiesz, to nawet miłe: zwłaszcza że mój stan zawdzięczam tylko samemu sobie.- Skwitował go z wymuszonym uśmiechem. Z trudem odwzajemniłam się takim samym. Miał rację czy nie, to jednak bezpośredni kontrast między tak złamanym mężczyzną w porównaniu do tego jakim był kiedyś był bardzo duży. Naprawdę było mi go żal. Ale to nie znaczyło, ze zamierzałam się nad nim użalać.
- Nie zaprzeczę. Ale nawet jeśli nie będziesz nigdy chodził, to nie uważasz że tkwienie tutaj jest nie najlepszym pomysłem?
- Na razie nie.
- A potem?
- A potem gdy dojdę do siebie będę gnić w jakiejś małej kawalerce i użalał się nad sobą tak by rodzice tego nie widzieli.
- Artur...
- Jej, naprawdę łatwo cię podejść. Wystarczy trochę posmęcić a ty już masz łzy w oczach. Co zrobiłabyś gdybym wspomniał o samobójstwie?
- Dała ci truciznę do ręki byś w końcu przestał robić ze mnie idiotkę.- Odpowiedziałam na poły rozbawiona, na pory zirytowana.- I wcale nie mam łez w oczach.- W reakcji na moje słowa Artur się roześmiał.
- Hm, w sumie niezły pomysł: ułatwiłabyś mi tym życie. Wyobraź sobie, gdybym sam musiał zejść na parter w poszukiwaniu jakiejś trutki na szczury lub silnego środka do dezynfekcji. Jeszcze po drodze spadłbym ze schodów i złamał sobie nie tylko obie nogi jak teraz ale i kark.
- Ale wtedy nie musiałbyś już szukać trutki.
- Tak, to jest jakiś pozytyw.- W tej chwili oboje wybuchliśmy irracjonalnym śmiechem.
- O, widzę że świetnie się bawicie. Co was tak rozbawiło?- Po krótkim pukaniu do drzwi, wcale nie czekając na zaproszenie, do pokoju weszła Monika.
- Nic takiego.- Mrugnęłam szybko, ale Monia nie dała się zbyć.
- Ewelina podsyła mi pomysły na samobójstwo.- Wyjaśnił Artur.
- Słucham?- Prawie jednocześnie odezwałyśmy się ze szwagierką. Potem szybko dodałam:- Nie słuchaj go Monika: gada głupoty jak zawsze.
- Domyśliłam się. I co? Udało ci się namówić go na rehabilitację?
- Raczej nie.- Odparłam.
- Co ci powiedział?- Zwróciła się znów do mnie, ale zanim zdążyłam udzielić jakiejkolwiek odpowiedzi to zrobił to za mnie Artur trochę zirytowany ignorowaniem go:
- Monia, dam ci radę: przeprowadź tę rozmowę za progiem tego pokoju żebym jej nie słyszał. Nie lubię być ignorowany i słyszeć o sobie w trzeciej osobie.- Skomentował to. Jego kuzynka wzruszyła ramionami.
- I tak nie mam nic do ukrycia. Więc jak?
- Nijak.- Odparłam spoglądając na Artura. W ciągu paru chwil spoważniałam. Boże, przecież on przeżywał trudne chwile ze świadomością swojej ułomności, a ja żartowałam jak gdyby nigdy nic. Co z tego, że on mnie do tego prowokował? Po prostu to był jego sposób na ucieczkę przed problemem. Ja po śmierci męża zamknęłam się w sobie i czasami płakałam, a on zbywał problemy „olewczą” beztroską udając, że to wcale nie jest dla niego coś czym się martwi. Już to przecież wiedziałam. Dlatego zmieniłam temat:- Artur, może opowiesz mi w końcu co robiłeś tak długo w Peru? I jak znalazłeś się w Poznaniu?
- Hm, no cóż…- Zaczął wdając się w ogólnikową historię o zabytkach kultury, zwiedzaniu, poznawaniu języka, innych ludzi. Potem wyjaśnił, że decyzję o powrocie do kraju podjął właściwie z dnia na dzień a dzięki przesiadkom tylko takie połączenie do Polski udało mu się uzyskać. Dlatego też korzystając z okazji postanowił odwiedzić starego kumpla z uczelni, a potem zrobić niespodziankę rodzicom. Tyle, że wyścig pokrzyżował jego plany.
Trochę udawałam zainteresowanie i zmuszałam się do skupienia, bo myślami wciąż zastanawiałam się jak mu pomóc. Ale gdy tylko znalazłam się za drzwiami porwałam Monikę na stronę pytając o szczegóły stanu zdrowia Artura. Wtedy przyznała, że to co mi powiedział to prawda.
- …ale wiesz Ewelina, gdyby zaczął rehabilitację kończyn dolnych to miałby duże szanse na wyzdrowienie.- Zakończyła.
- Rehabilitację? Przecież on jest do cholery w gipsie. Jak może ćwiczyć?
- Ma niesprawną tylko prawą nogę, a staw kolanowy i wiązadła są poważnie uszkodzone w lewej; ma tam tylko zwichniętą kostkę. No i rehabilitant powiedział…
- …a chirurg który go operował? Nie powinniście sugerować się opinią dwóch oddzielnych lekarzy, którzy zajmują się pojedynczo wiązaniami i złamaniami nóg. Diagnoza powinna być wspólna.
- Więc co? Mamy czekać?
- Trzeba znaleźć innego lekarza i spytać go o zdanie.- Zasugerowałam.
- Przecież on nie da się do siebie zbliżyć. Myślisz, że ciocia tego nie próbowała? Wyszukała najlepszego specjalistę od tego typu urazów a Arturek nawet nie raczył go przyjąć. Wiesz jak ten profesorek się wkurzył? Tylko dla niego przyjechał z Krakowa odwołując jakąś ważną operację a on zamknął mu drzwi przed nosem i kazał wracać.
- Następnym razem trzeba go zmusić.
- To nie chłopiec, Ewelina.
- Ale tak się zachowuje, więc tak musicie go traktować.
- Musicie? Ty nie zamierzasz go wspierać?- Spytała mnie Monika z wyrzutem przez co poczułam wyrzuty sumienia. Bo prawdę mówiąc to tak chciałam zrobić. Ale teraz nie mogłam się do tego przyznać.
- Oczywiście, że nie. Tak mi się po prostu powiedziało. Może samemu uda mi się znaleźć jakiegoś lekarza…
W ten sposób dodałam sobie jeszcze jedno zmartwienie do i tak stosu spraw, które powinnam załatwić. Przez dużą część popołudni w następnym tygodniu poświęciłam na kontakt z odpowiednimi specjalistami oraz rehabilitantami. Miałam kilka sprzecznych informacji, ale dzięki temu zdobyłam jako taką wiedzę. Tyle, że Artur był uparty i nikogo nie chciał przyjąć. Zareagował prawdziwą wściekłością, gdy dowiedział się że to mój pomysł, skoro znałam prawdę o jego stanie. Potem tak jak się spodziewałam nawet nie chciał mnie do siebie wpuścić. Nie powiem: zrobiło mi się trochę przykro, ale nie zamierzałam robić niczego na siłę. Dlatego zdziwił mnie telefon od nieznanego numeru, którego właścicielem okazał się być Chojnacki.
- Przepraszam.- To było pierwsze słowo jakie do mnie wypowiedział.- Monika mówiła mi ile czasu zmarnowałaś na szukanie tych wszystkich lekarzy. Ale to naprawdę bez sensu. Choć mimo wszystko dziękuję.
- Artur, dlaczego nawet nie chcesz podjąć próby?
- Po do cholery próbuję się z tym pogodzić, a wy…ty mi na to nie pozwalasz. Myślisz, że to dla mnie proste? Nie, wcale tak nie jest. W duchu jestem przerażony i tylko maskowanie niepewności uśmiechem pozwala mi się nie załamać. Ale bezzasadna nadzieja jest jeszcze gorsza.
- Ci lekarze mówią, że mogą ci pomóc.
- A co mają mówić? Zwąchali niezłą kasę, więc chcą się do niej dobrać.
- A jeśli nie tylko o to chodzi?- Spytałam cicho. Usłyszałam tylko jakiś szmer w komórce.- Halo? Jesteś tam?
- Tak jestem.- Mrugnął.
- Więc? Jaka będzie twoja decyzja? Zaryzykujesz czy nie do końca życia zastanawiając się czy odzyskałbyś sprawność gdybyś kiedyś to zrobił?
- Jesteś strasznie melodramatyczna, mówił ci to kiedyś?
- Tak, ty: nawet kilka razy. A od Mariusza słyszałam to…jeszcze częściej.- Dodałam z lekką melancholią. Każda nawet najmniejsza wzmianka o byłym mężu wciąż budziła we mnie żal. Zastanawiałam się nawet czy kiedyś przestanie.
- Naprawdę dziękuję.- Powtórzył.- Ale to niepotrzebne.
- Spróbuj chociaż ten ostatni raz.- Perswadowałam, ale moje próby spełzły na niczym. W końcu, po paru minutach rozmowy musiałam przyznać się do porażki i do dużego bólu głowy.Jednak przed snem przed oczyma wciąż uparcie powracał  mi widok Artura siedzącego na wózku inwalidzkim. Jakoś nie mogłam wyobrazić sobie, by spędził na nim resztę życia.