– W imię Ojca,
i Syna, i Ducha Świętego...- rozpoczął ksiądz czekając na reakcję zgromadzonych
ludzi. I zaraz rozległo się chóralne: „amen”, które ja sobie darowałam. Jakoś
nie byłam w stanie wypowiedzieć choćby najprostszej sylaby a co dopiero dwie.
Na dodatek sama świadomość tego po co tu jestem i po co są tutaj ci wszyscy
ludzie sprawiała, że mój puls przyspieszał, a oddech się rwał. Dlatego wolałam
o tym nie myśleć.
Bo dziś był właśnie „ten” dzień. Dzień, w którym Kubuś
miał oficjalnie zniknąć ze świata żywych. Dzień jego pogrzebu.
Nie mogąc skupić się na mszy przyglądałam się
otaczających mnie twarzom. Wiele z nich znałam, innych kojarzyłam tylko z
widzenia. Jeszcze inni byli dla mnie tylko twarzami. O czym mogli myśleć? Po co
tutaj przyszli? Czy przywiodło ich tu szczere współczucie? A może skłonność do
sensacji? I co mogli czuć wiedząc, że w małej trumience na ołtarzu spoczywa
dwuletni chłopczyk, który nigdy już z niej nie wyjdzie? Czy byli w stanie
zrozumieć, że właśnie zawalił mi się świat?
W tej chwili mój wzrok napotkał spojrzenie pani
Gawrońskiej, mojej wieloletniej sąsiadki w czasach, gdy jeszcze mieszkałam w
rodzinnym domu. Pomyślałam, że włożyła sporo trudu w to aby tu dzisiaj być, bo
przecież aby tu przyjechać musiała pokonać ponad 1,5 godziny drogi. A potem
przypomniałam sobie jaką była plotkarą. Odwracając szybko wzrok zastanawiałam
się czy żal widoczny w jej oczach był szczery? A może to co się tu teraz działo
było jej zupełnie obojętne? Ot, odwieczny rytuał cyklu życia: ktoś się rodzi,
ktoś inny umiera, by ten pierwszy mógł żyć. A udział w tej uroczystości jest
tylko kolejnym takim pogrzebem na który wypada przyjść. Ta myśl mnie
rozsierdziła. Bo przecież większość z tych ludzi przyszła tu właśnie dlatego:
bo tak wypadało. Bo mnie znali, pracowali ze mną, uczyli się bądź znali z
widzenia. Jednak niewielu znało mnie tak naprawdę, niewielu znało też mojego
małego synka. A jeszcze mniej kochało.
Wyciągnęłam ten wniosek tylko z powodu wspomnień kilka
dawnych pogrzebów w których ja brałam udział. Śmierć ojca mojej szkolnej
koleżanki, wujka którego widziałam może kilka razy w życiu, babci ze strony
mamy która zmarła gdy ja miałam zaledwie 5 lat, ojca alkoholika przez którego
wybryki traktowałam raczej jak niechętnego lokatora oraz kilku dalszych czy
bliższych mieszkańców mojej wsi. Nie było tego zbyt dużo. Łączyło ich jednak
to, że uczestniczyłam w nich, bo tak wypadało. Nigdy, przenigdy w całym swoim
dwudziestokilkuletnim życiu nie straciłam nikogo kogo kochałabym ponad własne
życie. I dlatego dopiero teraz, z własnej autopsji zdałam sobie sprawę, jak
bardzo musiały ranić ich najbliższą rodzinę te zdawkowe kondolencje, udawanie
smutku gdy tymczasem po wyjściu z kościoła ich życie dalej będzie toczyć się
utartym rytmem podczas gdy moje nie.
Kubuś.
Samo wymówienie tego imienia w myślach sprawiało mi
nieopisany ból. Przypomnienie słodkiego uśmiechu, pucołowatych policzków, jasnych
loczków na pyzatej główce. I tego dziecięcego głosiku gdy wołał do mnie: mamo
czy dźwięku śmiechu. Myśl, że już nigdy go nie usłyszę była przerażająca. Nie,
nawet nie, bo przeraża cię to czego nie znasz. Ja doskonale widziałam co mnie
czeka. Oczyma wyobraźni widziałam każdy następny dzień bardziej pusty od
poprzedniego, każdą godzinę której towarzyszyć będzie myśl o moim małym
chłopczyku i sekundę w której zdam sobie sprawę, że on nigdy nie doczeka
następnego roku. To będzie piekło. Moje własne piekło na ziemi.
– W porządku?-
Cicho spytał głos obok mnie. Odruchowo podniosłam oczy do góry napotykając
spojrzenie Łukasza. Dziś, w tym dniu stałam obok niego po raz pierwszy od ponad
tygodnia. Stałam tak, zmuszona zapomnieć o tym, że to on ponosił winę za moje
nieszczęście, że to przez niego stało się wszystko co złe w moim życiu. Zaczęłam
go nienawidzić zwłaszcza za fakt, że z powodu policyjnej biurokracji nie mogłam
pochować synka od razu tylko dopiero aż po dziewięciu dniach od jego śmierci.-
Karolina?- Szepnął nieco głośniej.- Skinęłam mu tylko głową szybko odwracając
wzrok w drugą stronę. Nie chciałam z nim rozmawiać, a co dopiero go widzieć.
Nie byłam na to gotowa, bo jego widok nieustannie przypominał mi o mojej
stracie choćbym nie wiem jak usilnie starała się pokonać ten odruch. Bo
przecież musiałam to zrobić. Musiałam wrócić do domu, do swojej pracy, do
Łukasza. Byłam w końcu jego żoną. A poza tym to było słuszne, było moja
powinnością, było... czymś co wypada zrobić. Boże, a więc postępowałam tak samo
jak ci wszyscy towarzyszący mi dzisiaj ludzie kłamiąc w żywe oczy. Byłam taką
samą hipokrytką jak oni.
Nawet nie zorientowałam się kiedy nastąpił koniec
nabożeństwa. Dopiero dyskretne chrząknięcie mojej mamy pozwoliło mi zrozumieć
wymowę dźwięku kościelnych dzwonów. Szliśmy na cmentarz. Gdy Łukasz próbował
delikatnie mnie popędzić by uniknąć dotyku jego dłoni na plecach zmobilizowałam
wszystkie siły by zrobić pierwszy krok. A potem drugi i kolejny. Z następnymi
było już łatwiej. Jednak w mojej głowie było wręcz odwrotnie. Znów poczułam
drętwienie palców, a dłonie zrobiły mi się zimne. Na czoło wstąpił pot gdy
kilka minut później mała trumienka miła zostać spuszczona w przygotowany
wcześniej dół. Myśl o tym, że Kubuś będzie musiał spocząć w tak ciemnym i
zimnym miejscu wyrwała z mojego gardła szloch:
– Nie- szepnęłam sprawiając, że kilka najbliżej stojących
mnie osób spojrzało na mnie z niepokojem.- Nie!- dodałam już głośniej robiąc
parę kroków do przodu.- Nie chcę by on tam było. Tam nie będzie mu dobrze.
– Karolino...- Łukasz próbował mnie powstrzymać, ale ja
już niemal biegłam w stronę dołu. Gdy
tam dotarłam upadłam na kolana przed małą trumną próbując ją otworzyć.
Zignorowałam przyciszone głosy zbiorowiska, które zaczęło masowo szeptać. Dla
mnie liczyło się tylko jedno: musiałam zabrać stąd mojego synka.
– Utulę cię w
twoim łóżeczku tym zielonym kocykiem w delfiny, które tak lubisz. I zapalę
światło żebyś się nie bał. Wiem, że bez tego nie zaśniesz.
– Karolino,
dość.- Gdy mój mąż znalazł się niedaleko mnie próbowałam dać mu ostatnią
szansę.- Ludzie na nas patrzą.
– Łukasz pomóż
mi. Musimy go zabrać do domu. Kubuś jest przerażony i będzie się bał tu zostać.
Musimy...
– Karolina, wstań
już. On nie żyje i musi zostać tutaj pochowany.- Mówiąc to próbował na siłę
podnieść mnie do pozycji stojącej ale ja ze złością go odepchnęłam. Jak śmiał mówić o
tym w tak beznamiętny sposób? I na dodatek przypominać mi o tym podczas gdy ja
na chwilę wróciłam do momentu gdy on nadal żył.Nie ważne, że w przypływie jakiegoś urojonego wariactwa.
– Daj mi spokój!
Nienawidzę cię! Jesteś podły i...
Ciii, już
dobrze kochanie.- Gdy Marlena uklękła obok przytulając mnie, padłam jej w ramiona z głośnym szlochem. Przez chwilę
klęczałyśmy tak obok siebie.- Musisz być silna, Karolina. Musisz, rozumiesz? I
musisz pozwolić mu odejść.
–Nigdy!-
Krzyknęłam kręcąc głową jak w jakimś amoku.- Nie mogę, rozumiesz? Nie mogę.-
Straciłam całe siły spuszczając głowę w dół. Twarze zgromadzonych ludzi zaczęły
mi się zamazywać tworząc bezkształtną masę. Byłabym upadła gdyby mnie ktoś nie
przytrzymał. W przebłysku świadomości zdałam sobie sprawę z widowiska jakie
zrobiłam i ukryłam twarz na piersi prowadzącej mnie osoby. Sądziłam, że to mój
ojczym Bartek, ale wdychając nozdrzami znany mi zapach już wiedziałam, że to
nie był on. Bo przez prawie trzy lata małżeństwa mogłabym go rozpoznać z
zawiązanymi oczami. Szybko się odsunęłam nie wiadomo skąd odnajdując w sobie
pokłady energii.
- Nie dotykaj
mnie!- Syknęłam tylko wyrywając się mu.
– Spokojnie.-
Odszepnął gestem rąk każąc mi zachować spokój.- Chcę ci tylko pomóc.
– Już w porządku,
odejdź.- Rozkazałam nie chcąc dłużej z nim rozmawiać.
Potem odwróciłam się w stronę siostry.- Marlena, możemy
wrócić do samochodu?
– Tak,
kochana.- Zgodziła się zbliżając się jeszcze do Łukasza i coś mu szepcząc. Ja
poszłam w stronę parkingu.
Dotarłszy do auta milczałyśmy przez cały czas. Ja po
prostu nie miałam ochoty na jakąkolwiek rozmowę o tym co stało się przed
kilkoma minutami, a moja starsza siostra chyba nie wiedziała czy w ogóle może
go poruszyć. A nóż znów odezwie się we mnie szaleństwo?
Dopiero gdy kilkoro ludzi również przyszło na parking
zdałam sobie sprawę, że to już koniec. Za chwilę do samochodu wszedł mój
szwagier z małą Kasią, która na mój widok wyraźnie się ucieszyła. Próbowałam
nawet odpowiedzieć jej uśmiechem, ale nie byłam w stanie. Wymawiając się złym
samopoczuciem odwróciłam twarz w stronę szyby.
Po jakimś czasu byliśmy już na miejscu. Na podwórku były
już dwa inne samochody: jeden najprawdopodobniej należał do mojego brata, a
drugi mamy z ojczymem. Trzeci był własnością moją i Łukasza.
Patrząc na niewielki budynek, który przez ostatnie kilka
lat nazywałam swoim domem zastanawiałam się czemu kojarzy mi się tak źle.
– Możemy już
iść?- Odezwała się do mnie Mariola.
– Tak.- Odparłam
jej tylko chcąc pokazać, że jednak jestem wystarczająco zrównoważona. Zrobiłam
pierwszy krok w stronę schodów i... jakby był żywy obraz Kuby stanął mi przed
oczami. Mogłabym przysiąc, że słyszę jego radosny śmiech gdy jechał chodzikiem
po całym domu.
– O matko,
Karolina, co jest?!- Dopiero głos Marleny spowodował, że zdałam sobie sprawę iż
upadłam.- Zemdlała?!
– Nie.-
Odparłam tylko jednak nadal nie mogłam w stać. I sama nie wiedziałam dlaczego.
– Poczekaj tu z
nią, pójdę po Łukasza.
– Nie, już w
porządku.- Próbowałam zaprotestować, ale naprawdę było mi źle.
Nie byłam w stanie nawet unieść własnej dłoni a co
dopiero całego ciała. Upłynęła może niecała minuta gdy zjawiło się większość
obecnych. Stali wkoło mnie patrząc zmartwionymi oczami próbując pomóc. Ale
jednocześnie dobrze wiedzieli, że nie są w stanie tego zrobić.
– Powinnaś coś
zjeść.- Odezwała się mama. Potem dodała chyba do wszystkich:- Przez kilka
ostatnich dni praktycznie nic nie jadła. To pewnie dlatego.
– Nic mi nie
jest.- Warknęłam. Nienawidziłam tego uczucia gdy wszyscy inni traktowali mnie
jak nierozumnie dziecko. Z pomocą ojczyma i szwagra wstałam i zostałam
zaprowadzona do kuchni. Zauważyłam, że mama zdążyła zrobić wszystkim coś do
picia. Krzątała się chwilę po mojej własnej kuchni w poszukiwaniu czegoś do
jedzenia. Wyjęła z lodówki trochę wędliny i ser, a potem szukała chyba
pieczywa. Miałam zamiar powiedzieć jej, że znajdzie go w pierwszej szafce górnej półki, ale dałam sobie z tym
spokój. I tak nie miałam zamiaru jeść. Siedziałam więc biernie obserwując całą
tę sytuację starając się w niej nie uczestniczyć. Z konieczności, jakiś czas
później wmusiłam w siebie bułkę popitą owocową herbatą mając nadzieję, że
rodzina da mi już spokój. Dumna z siebie i zła, że zmuszono mnie do jedzenia
spojrzałam w twarze wszystkich zgromadzonych. Przy ostatniej w końcu coś do
mnie dotarło.- Gdzie jest Łukasz?- Spytałam nie kierując pytania do nikogo
bezpośrednio.
– Jest w
pokoju. Musiał jeszcze dopełnić kilku formalności związanych z ostatnimi
wydarzeniami.- Odparła mi moja teściowa
– Jakimi
wydarzeniami?- Znowu się odezwałam choć nie bardzo interesowała mnie odpowiedź.
Była to bardziej ciekawość, ale zgromadzeni uznali to chyba za dobry omen, bo
kilkoro wymieniło porozumiewawcze spojrzenia. Liczyli chyba na to, że powoli
wracam do równowagi.
– W związku z
tym napadem w parku, ale ty chyba o tym nie słyszałaś. Bo twój mąż był tam,
Karolino i uratował nastolatkę, którą bandyta zamierzał okraść.- odpowiedziała
mi tym razem Mariola.
– Nie wiadomo
jak mogłoby się to wszystko skończyć gdyby nie on.- Dodała mama chwaląc Łukasza
jakby dokonał heroicznego czynu.
– Cudownie.-
Odparłam tylko.- Szkoda tylko, że nie był w stanie uratować własnego dziecka.-
Usłyszałam jak ktoś ze świstem wciąga powietrze.
– Karolina!-
krzyknęła jakaś osoba niezbyt głośno, karcąc mnie. Nic mnie to
jednak nie obchodziło. Już miałam to powiedzieć gdy głos
zabrał mój mąż:
– W porządku,
mamo.- Odwróciłam się odruchowo przenosząc na niego wzrok.
Stał niedaleko drzwi jakby właśnie wszedł do kuchni.
Dotykał lekko czubkami palców ramion mojej mamy lekko się do niej uśmiechając.
Potem spojrzał na mnie. Próbowałam coś z niego wyczytać. Naganę? Smutek? Złość?
Nie miałam pojęcia co skrywają te jego ciemne tęczówki, które
teraz zdawały mi się być nieprzeniknione. Po kilku latach wspólnego życia
wydawać by się mogło to czymś oczywistym. Jednak było wręcz odwrotnie, bo jego
twarz zdawała mi się przypominać teraz beznamiętną maskę. Czy zawsze tak było,
spytałam się w duchu. Czy zawsze był tak pozbawiony gwałtownych uczuć? Tak
doskonale opanowany? A jednak nie, doszłam do wniosku przypatrując mu się
uważniej. Pochylone ramiona jakby dźwigał na nich ciężar nie do udźwignięcia,
zgarbiona sylwetka, podkrążone oczy. Ten widok powinien wywołać we mnie
współczucie, jednak stało się wręcz odwrotnie. Bo to wszystko była tylko poza,
poza znękanego śmiercią dziecka ojca, którego tak naprawdę nigdy przy nim nie
było. Męczennika, który pokazywał ludziom jak wielkie spotkało go cierpienie.
Przypomniałam sobie wyszeptane słowa które usłyszałam zaraz gdy wtulona w
koszulę Łukasza odchodziłam z nim od trumny Kubusia:
„ Biedny człowiek. Sam ledwie trzyma się na nogach, a
jeszcze musi nieść pocieszenie swojej oszalałej z bólu żonie.”
A więc on zasługiwał na szacunek, a ja tylko na
współczucie, a nawet wręcz litość? Czy ci ludzie nie rozumieli, że on wcale nie
„trzymał się dzielnie”? Że on tylko udawał, że tak naprawdę nie był w stanie
rozpaczać po śmierci synka w takim samym stopniu jak ja, jego matka która
spędziła z nim praktycznie każdy dzień i noc? Że nawet w pierwszą rocznicę jego
narodzin ważniejsza była dla niego praca? Czy taki ojciec mógł załamać się na
jego pogrzebie? Czy oni do cholery uważali, że moje łzy, chwilowa niepoczytalność, chwiejność emocjonalna i omdlenie były tylko teatralnymi
zagrywkami by wzbudzić litość i zademonstrować jaka ze mnie kochająca matka?!
– Co, liczysz
na moje przeprosiny?- Spytałam zjadliwie gdy nadal na mnie patrzył w jakiś
dziwny, niemal badawczy sposób. Słysząc drwinę drgnął jakby obudził się z
letargu.
– Nie,
chciałem tylko porozmawiać.- Przeniósł wzrok na obecnych.- Pójdziemy na chwilę
do pokoju. Zaraz do was wrócimy.- Miałam szczerą ochotę zaprotestować choćby
tylko z czystej przekory. Jak śmiał w ogóle nie zapytać mnie o zdanie? Przy
pierwszej okazji zadałam mu to pytanie. Nic sobie nie zrobił z mojej złości.-
Nie sądzisz, że już wystarczająco długo mnie unikałaś?
– Nie. Bo
nadal patrząc na ciebie widzę tylko...- przełknęłam głośno ślinę unikając
dokończenia ostatniej myśli. Nie wiem czemu to zrobiłam. Może jednak zachowałam
resztki rozumu, a może sprawił to wyraz jego twarzy w chwili gdy wypowiedziałam
te słowa po raz pierwszy tej nocy gdy dowiedziałam się o śmierci Kuby. Grunt,
że nie padły teraz: „mordercę mojego syna.”
– To widać.-
Choć ich nie wypowiedziałam czułam, że doskonale zdawał sobie sprawę z tego o
czym pomyślałam. Maska, którą nałożył na twarz stała się o ile to jeszcze
możliwe bardziej beznamiętna.- Zdajesz sobie jednak sprawę, że nadal jesteś
moją żoną i w końcu musisz tu wrócić?
– Tak.-
Powiedziałam. Zaraz jednak dodałam:- Doskonale wiem co powinnam zrobić.-
Sarkazm zawarty w moim głosie nie był celowy, ale nawet ja go usłyszałam. Nie
zamierzałam jednak przepraszać. Zauważyłam jak Łukasz oparł się rękoma o ramę
krzesełka i głośno westchnął.
–Wiem, że
będziesz mnie uważała za ostatniego sukinsyna za to co teraz powiem, ale po
jakimś czasie może zrozumiesz, że tak trzeba.- Spojrzał mi prosto w oczy.-
Karolina, nasz syn nie żyje. I im wcześniej się z tym pogodzimy próbując żyć
normalnie tym będzie dla nas lepiej.
– Pogodzimy?-
Szepnęłam z niedowierzaniem.- Naprawdę jesteś w stanie się z tym pogodzić? Iść
jutro do pracy, uśmiechać się do sąsiadów, wyjść do kina? Mieszkać w domu, w
którym dawniej rozbrzmiewał tupot małych stópek, radosny śmiech czy płacz?
Wejść do pokoju w którym spał i bez emocji patrzeć na należące do niego ubrania
i rzeczy? No powiedz jesteś w stanie?- Z każdym wypowiedzianym słowem zbliżałam
się do niego tak, że teraz dzieliły nas tylko centymetry. Dodatkowo uniosłam
twarz do góry by go onieśmielić, ale na nic mi to przyszło, bo on nawet na mnie
nie patrzył. Mimo wszystko czekałam w napięciu na jego odpowiedź, na jakiś
dowód, że jednak Kuba coś dla niego znaczył.
– Trzeba.. trzeba
będzie je wynieść. Jeszcze dzisiaj zbiorę je do kartonów i wyrzucę. A najlepiej
spalę żeby…
– Nie - Przerwałam mu nie mogąc w to uwierzyć.- Przecież
nawet ty nie mógłbyś tego zrobić.- Oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że nie mam na
mówię w kontekście na jego ostatnie pytanie.- Nawet jeśli ta cholerna praca
była dla ciebie najważniejsza...
– Karolina...-
usiłował mi przerwać, ale gestem dłoni kazałam mu zamilknąć i kontynuowałam
drżącym głosem:
–...nawet
jeśli ja byłam ci całkowicie obojętna po trzech latach wspólnej egzystencji,
nawet...nawet jeśli go nie kochałeś to to był do cholery twój syn!- Znów czekałam
na jakąkolwiek reakcję, ale jej nie było. On wciąż uparcie milczał tak, że
miałam ochotę mocno nim potrząsnąć i byłabym to zrobiła gdyby nie dzieliło nas
krzesło. Dlatego zrobiłam coś zupełnie innego. Wybiegłam z pokoju w którym się
znajdowaliśmy do tego, który jeszcze przed dwoma tygodniami dzielił Kuba.
Skierowałam się w stronę szafki biorąc do ręki niewielkie pudełeczko. Potem
wróciłam z powrotem. Łukasz nawet nie zmienił pozycji.- Patrz.- Rozkazałam mu.
Gdy tego nie zrobił, niemal krzyknęłam.- No patrz, do cholery!- Spełnił moją
prośbę chyba tylko dla świętego spokoju. Na widok małej pozytywki jego wargi
zacisnęły się w wąską linię.- Widzisz to? Poznajesz?- Dla lepszego efektu
włączyłam ją i po pokoju rozległa się cukierkowa melodia, której melancholijna
wymowa dawniej wydawała mi się wesoła, a teraz brzmiała przeraźliwie smutno.
– Wyłącz to.-
Usłyszałam w pewnym momencie.
– A więc jednak
pamiętasz.- Odparłam nieco zgryźliwie.
– Powiedziałem,
żebyś to wyłączyła.
– Dlaczego?
Przecież to tylko nic nie znacząca melodia. A może coś ci przypomina? Dostał tę pozytywkę
od ciebie na drugie urodziny. Może jednak pamiętasz jak nasz synek włączał ją
popiskując wesoło usiłując śpiewać?- Spytałam retorycznie. Melodia i ciche
słowa nadal sączyły się z czarnego pudełka.
„Więc oczka zmruż, i zaśnij już.
Opowiem ci bajeczkę”
– Kazałem ci
to wyłączyć.- Powtórzył, a jego głos był tak aksamitnie spokojny, że aż groźny.
I taki pewnie miał mi się według niego wydać w istocie.
– Ha, nie
możesz tego słuchać co? Ale będziesz musiał. A potem powiedz mi, że jesteś w
stanie zapomnieć o Kubu...- Nie zdążyłam dokończyć, bo nagle pozytywka zniknęła
z mojej dłoni uderzając w ścianę z głośnym plaskiem. Cukierkowa melodia została
przerwana w połowie taktu, a cisza która wówczas zapadła wydawała się być
niezwykle gęsta. Ale niespodziewanie dla nas, jakiś mechanizm ponownie się
uruchomił- najwyraźniej Łukasz nie uszkodził pozytywki do końca. I choć
zniekształconym głosem autor wyśpiewał wyraźnie jeszcze jeden wers:
„Tragiczny los, okrutna śmierć w
udziale im przypadła.” Potem pozytywka zamilkła już całkowicie. Spojrzałam w kierunku rozsypanych
kawałków plastikowych elementów nie mogąc spojrzeć na własnego męża. Zastanawiałam
się czy to był czysty przypadek, że pajac wyśpiewał akurat tę frazę. Niemal
czułam jak los perfidie ze mnie kpi karmiąc się moim cierpieniem. Jak z jakiejś
wysokości na krześle siedzi mężczyzna zwany Bogiem i uśmiecha się zadowolony ze
swojego dzieła.
Chcąc sprawdzić jaką reakcję wywarło to na Łukaszu (i czy
w ogóle wywarło) podniosłam na niego wzrok. Usłyszałam tylko jego głośny oddech
gdy z trudem usiłował się uspokoić.
– Co się
stało? W porządku?- Bez jakiegokolwiek uprzedzenia do pokoju wkroczył mój brat.
Usiłowałam się uśmiechnąć.
– Tak. Łukasz...
on upuścił pozytywkę. Możesz wyjść.
– Ach tak.- Po
wyrazie twarzy Wojtka zrozumiałam, że nie kupił tej bajki, ale taktownie nie
zarzucił nam tego. Spojrzał na mnie po czym jeszcze raz rzucił okiem na rozbitą
na niewielkie elementy pozytywkę. Chrząknął.- Marlena kazała wam powiedzieć, że
musi już jechać, bo Kasia jest śpiąca. Ja z mamą też będę się zbierać, bo nie
chcemy wam przeszkadzać. Powinniście teraz wspólnie uporządkować wasze sprawy.
Aha, Karola twoje rzeczy zostawiłem w salonie. Będziesz mogłam się potem
rozpakować.- Mój brat szykował się do wyjścia, ale ja go zatrzymałam w
ostatniej chwili.
– Nie, zaczekaj.-
Poprosiłam.- Ja... ja wracam z wami.
– Co?
– Tak. Ja...to
znaczy my postanowiliśmy z Łukaszem, że tak będzie lepiej. Musze uporządkować jeszcze trochę spraw i dość ze sobą do
ładu.
– Karolina, co
tym mówisz? Przecież...
– Wojtek, nie
mam zamiaru z tobą dyskutować. Zrobię to z mamą. Jest w kuchni?
– Tak.- Gdy
zamierzałam wyjść odezwał się jeszcze raz:- Łukasz, ona mówi poważnie?
Wyprowadza się do matki?- W napięciu oczekiwałam jego odpowiedzi. Czy znów
rozkaże mi wrócić do domu tym samym apodyktycznie władczym tonem? Już
szykowałam się na awanturę gdy mój mąż
odpowiedział:
– Oboje
potrzebujemy trochę czasu by zaakceptować śmierć...- tu gwałtownie przełknął
ślinę.- ...zaakceptować zmiany jakie zaszły w naszym życiu- Zakończył inaczej.
– Ach tak.-
Powiedział głupio Wojtek drapiąc się po głowie. Ja skorzystałam z okazji i
wyszłam.
Nie było łatwo przekonać do swojej decyzji mamy, ale
mając za sobą Łukasza (to znaczy mogąc używać tego argumentu, bo podczas
przeprawy z nią w ogóle się nie odzywał tylko kiwał głową) pół godziny później
siedziałam już w samochodzie, a dwie potem w rodzinnym domu. Mój młodszy
braciszek studiował, więc wynajmował z dwoma kumplami mieszkanie i praktycznie
nie bywał w domu. Miałam więc dla siebie wolne piętro. Od razu otoczyła mnie
lawina wspomnień: czasów gdy jako nastolatka wraz z siostrą zapraszałyśmy
koleżanki na noc, szykowałyśmy się na imprezę czy do kościoła. Potem te mniej
przyjemne: kłótnie rodziców gdy ojciec wracał z pracy bez wypłaty, jego
zapijaczony nieco bełkotliwy głos i krzyki które doskonale słyszałam nawet
pomimo dzielącego nas piętra. Teraz panowała tu zupełnie obca cisza.
Nie mogłam do niej przywyknąć. Zdawało mi się, że nawet
ptaki nie śpiewają, a przyroda cierpi razem ze mną w połączeniu z bolesną
stratą. Jednocześnie przerażała mnie, wchłaniała w nieznane, wabiła. Nie miałam
pojęcia jednak gdzie.
W nocy, tak jak i każdej kolejnej śnił mi się Kubuś. Znów
słyszałam jego głos i śmiech. Paradoksalnie był on radosny, tak bardzo jak
jeszcze nigdy nie śmiał się w rzeczywistości. I jak nigdy się już nie zaśmieje,
dodał mi w głowie jakiś głosik. Zapaliłam nocną lampkę drżąc na całym ciele,
choć w pokoju było bardzo ciepło, a ja miałam na sobie piżamę. Nie mogłam się
jednak uspokoić. Przypomniałam sobie o tabletkach, które zostawiła mi mama i
wzięłam jedną z nich. Potem, dla pewności połknęłam drugą. Dzięki temu zdołałam
zasnąć.
Kilka kolejnych dni było jeszcze gorszych. Starałam się
zrozumieć dlaczego: przecież najgorsze i najbardziej bolesne momenty powinnam
mieć przecież za sobą: śmierć dziecka, widok jego martwego ciała w trumnie czy
dźwięk rzucanej przez łopaty ziemi który wciąż nękał mnie w snach choć przecież
nawet nie uczestniczyłam w tym momencie pogrzebu. Wszystko powinno więc powoli
się normować, wracać do ładu. Powinnam przyzwyczajać się do nieustannie
towarzyszącego mi bólu. Dlaczego więc tak nie było? Po kilku dobach rozważań
doszłam do własnych wniosków. Bo dotychczas na coś czekałam. Czekałam aż
porywacze oddadzą mi dziecko, aż Kuba odzyska przytomność po porwaniu, na
wydanie jego martwego ciała, pogrzeb... A teraz, gdy nie zostało już nic co
miałoby z nim związek z przerażającą jasnością dotarła do mnie jakże oczywista
prawda, że on już nigdy nie wróci. Tak, minęło już prawie 16 dni od jego
śmierci, a ja nadal nie mogłam przyjąć tego do wiadomości. Owszem, wiedziałam
że on zniknął; moje ciało i rozum (poza nielicznymi chwilami szaleństwa) także
to wiedziało, jednak nie znaczy to, że zaakceptowało. Po wypadku możesz
wiedzieć, że teraz nie będziesz nic widział przez uszkodzenie rogówki oka i
nawet- po trudnym oswajaniu się z prawdą- z tym pogodzić. Jednak w momencie gdy
będziesz chciał wrócić do normalnych czynności takich jak picie porannej kawy,
oglądanie telewizji czy czytanie książki zrozumiesz, że to nie jest teraz
możliwe. Że nieodwracalna utrata wzroku nie jest tylko pustym frazesem diagnozy
postawionej przez lekarza, ale czymś co w twoim dalszym życiu spowoduje
nieodwracalne zmiany. Przedtem, traktujesz to jeszcze jako coś abstrakcyjnego,
jeszcze nie do końca to do ciebie dociera, jeszcze z wielu utrudnień nie
zdajesz sobie sprawy. Masz nadzieję, że wyrok nie jest pełnomocny a więc masz
szansę odzyskać wzrok. Może nawet myślisz optymistycznie, że skoro inni są
niewidomi i dają sobie jakoś radę to ty też zdołasz. W końcu pocieszasz się
nawet tym, że jednak była ci dana szansa widzenia świata przez jakiś czas; że
wielu ludzi nie widzi od urodzenia i nie miało szansy tego doświadczyć. Jednak
długo nie możesz się tak oszukiwać, bo po wielu trudnościach dochodzisz
wreszcie do momentu całkowitego rozgoryczenia. Kryzys jest tak wielki, że wcale
nie dziękujesz Bogu za to, że kiedyś jednak widziałeś; wcale nie czujesz że
twoje cierpienie jest częścią jakiegoś wielkiego planu czy bożej próby. To
przestaje cię obchodzić. Bo widzisz tylko trudności. Widzisz (a właściwie to
nie widzisz, ale słyszysz) wielu szczęśliwych zdrowych ludzi gdy ty za swego
jedynego towarzysza masz tylko ciemność. I wówczas pytasz: dlaczego ja? Czemu
to nie mogło spotkać kogoś innego? Czemu zły Bóg nie odebrał wzroku twojej
sąsiadce, sklepowej czy fryzjerce? Dlaczego to spotkało właśnie ciebie?
Ja też zadawałam sobie te pytania. Też szukałam na nie
odpowiedzi próbując pocieszać się modlitwą, rozmowami z mamą, spacerami w
parku. Naprawdę usiłowałam się pogodzić ze śmiercią Kuby, uwierzcie mi. Ale jak
w ogóle mogłam to zrobić? Jak jakakolwiek matka może zapomnieć o własnym dziecku?
Jak, gdy zaraz po obudzeniu odruchowo łapałam się na tym, że zamierzam udać się
do pokoju po to by zobaczyć czy nadal smacznie śpi; po tym jak robiąc zakupy
odruchowo kierowałam się do działu dziecięcego by kupić owocowe zupki, po tym
jak widząc matkę z dzieckiem chciałam jak najszybciej wrócić do domu by spotkać
tam Kubę... te sytuacje mogłabym mnożyć. Nie pomagały mi nawet częste wizyty na
cmentarzu podczas których opowiadałam synkowi z detalami każdy mój dzień. Nie
byłam w stanie żyć. Byłam za słaba. Może inni potrafiliby to zrobić, ja nie
umiałam. Próbowałam nawet różnych technik: udawałam, że nic się nie stało, że
Kuba tylko wyjechał na jakiś czas. To jednak powodowało, że mama i ojczym
patrzyli w przerażeniu na to jak planuję kupić zimową kurtkę dla Kuby, który
wyrósł z poprzedniej. Zmieniłam więc taktykę udając, że znów mam dwadzieścia
lat i studiuję, że wcale nie byłam matką i nie wiem kim jest Kubuś. Ale i tak
wszystko nieustannie mi o nim przypominało. W końcu, ostatecznie starałam się
wmówić sobie, że przecież jestem silna i mam po co żyć; że przecież jest
jeszcze Łukasz i że gdzieś tak w zamierzchłej przeszłości byłam z nim bardzo
szczęśliwa, ale to... to z kolei wydawało mi się wydarzyć w innym życiu. Na
dodatek te sny...Sny, w których główny prym wiódł Kubuś. Jak mogłam spać? Jak
mogłam nie budzić się z krzykiem w nocy tak, że często wpadała tam przerażona
mama i tuliła mnie mocno niczym przerażone dziecko słuchając jak opowiadam jej,
że Kubuś siedział na moim łóżku i nagle zniknął? Teraz, z perspektywy czasu
zdaję sobie sprawę, że powoli zapadałam w szaleństwo, ale wtedy nie miałam o
tym pojęcia. I może gdybym od razu skorzystała z rady mamy i Tomka, który
kilkakrotnie próbował mnie odwiedzić namawiając do wizyty u specjalisty, nic by
się nie stało. Bo któregoś dnia, gdy sen zmógł mnie z przemęczenia jeszcze
przed dziesiątą i wcześniej poszłam spać. Obudził mnie delikatny szmer w
drzwiach. Zignorowałam go, lecz słysząc znajomy głos: „Nie, kochanie, musimy
dać jej teraz odpocząć, jest noc. Poza tym nie możesz tu tak wparować, bo
będzie tak zaskoczona, że może nawet zemdleć” podniosłam się do pozycji
leżącej. Spojrzałam w stronę sączącej się strugi światła próbując przyzwyczaić
oczy do ciemności i dostrzegłam w nich
jakąś postać.
– Łukasz?- Spytałam
z wahaniem.- To ty?- Postać przybliżyła się do mojego łóżka w całkowitej ciszy.
Odrobinkę przestraszona faktem, iż może błędnie połączyłam dźwięk głosu z osobą
mojego męża próbowałam przesunąć się jak najdalej od ramy łóżka.
– Spokojnie,
to ja kochanie.- W końcu odpowiedział. Usłyszałam jego śmiech, który w tej
chwili wcale mnie nie uspokoił. Dlaczego to robił? Czemu się śmiał? Już miałam
go o to zapytać, gdy usłyszałam jakiś pisk niedaleko drzwi.
– Co to było?-
Spytałam. Potem poczułam jak Łukasz chwyta moją dłoń w swoją.
– Karolina, już
wszystko dobrze. Ten cały koszmar się skończył.
– Co? O czym
ty mówisz? I kto przyszedł z tobą?- Czując dłonie męża na swojej twarzy
odruchowo próbowałam je odepchnąć.
– To ja
mamusiu.- Zamiast Łukasza odparł mi dziecinny głosik Kubusia.- Ja żyję.